środa, 24 grudnia 2014

Wigilia w świątyni, czyli jak NIE spędzać świąt.

Atari

Od trzech godzin chodziłyśmy po sklepach w poszukiwaniu odpowiednich, gwiazdkowych prezentów. Nigdzie nic oczywiście nie było. Czekoladowe Mikołaje, które stały na półkach w spożywczych już trzy miesiące, szczerzyły się do wszystkich, zachęcając do kupna. Bombki w milionach codziennie przyjeżdżały w dostawach do sklepów. Schodziły bardzo szybko. Cóż... Do świątyni co roku trzeba było kupować, bo ktoś zawsze kilka strącał, bądź przewracał całą choinkę. Zazwyczaj ten KTOŚ był blondynem o intensywnie brązowych oczach. Ta osoba posługiwała niebieskim mieczem świetlnym i była największa niezdara na Coruscant. Co dziwne miał też świetną kondycję, a w każdej walce wykazywała się dużą zręcznością i spokojem. To się właściwie wyklucza, ale Chazer Motess zawsze był inny. 
- Ati, chodź! Te trampki są boskie!
Podbiegłam do Ahsoki, która zachwycała się zielonymi, neonowymi butami. 
- Zawiesimy na choince, to będą za lampki robić.
- No wiesz ty co... Są piękne!
Ahsoka zawsze uwielbiała oczojebne ubrania, chociaż rzadko miała okazję się w takie ubrać. 
- Czy ty nie masz już takich?
- No mam, a co?
Powstrzymałam się, od schowania twarzy w dłonie. Przy okazji zauważyłam, ze Ahsoka ma na sobie jaskraworóżowe trampki. Ona ma chyba wszystkie kolory...
- Tobie by się przydało coś w intensywnych kolorach. - zaczęła Togrutanka.- Chodź!- pociągnęła mnie w stronę stoisk z ubraniami.
Nie przepadałam za takimi ubraniami, ale z Ahsoką w tych sprawach nigdy nie wygram. Kiedy już dotarłyśmy, pokazałam jej jakąś bluzkę, a sama przeszłam na dział z kreacjami, które preferuję. Od razu w oczy rzuciły mi się błękitne rurki, przyciemniane w okolicach przednich kieszeni, jasnoszary, luźny sweterek i białe koturny. Przymierzyłam wybrany strój. Wszystko pasowało idealnie. Podeszłam do kasy i zapłaciłam. Ahsoka także już dokonała zakupu. Udałyśmy się do sklepu z muzyką. Znalazłam tam idealny prezent dla Chazera. Dziękowałam Padme za te wsparcie finansowe przez te wszystkie lata. Oczywiście jako Jedi dostawałam jakieś tam pieniądze, ale rodzina daje więcej. Chazer miał podobnie. Jego rodzice przysyłali do Mistrzów jakieś kwoty, żeby przeznaczyć na syna i Mistrzom do kieszeni. Mamy po prostu szczęście. 
- Ati, chodź! Jeszcze tyle prezentów do kupienia... Kto ci został?
- Mirlea i Wido.
- A co masz dla mnie?- zapytała Togrutanka, uśmiechając się łobuzersko. 
- Spadaj, niespodzianka.
- No, weź... Ja też ci powiem, co mam dla ciebie.
- Ale ja nie chce wiedzieć.
Ahsoka prychnęła i pociągnęła mnie do kolejnego sklepu. Księgarnia. Od razu zniknęła pomiędzy regałami. Udałam się w romansy. Mirlea uwielbiała czytać, o dramatycznych historiach miłosnych. Po kilkunastu minutach przeszukiwania półek, nic nie znalazłam. Wiedziałam za to, co kpić Wido. Jakiś idiota postawił horror obok " Róż i anioły", co mi się bardzo przysłużyło. Według opisu "Róż i anioły" to bardzo ciekawa i poszukiwana przez wszelkie istoty książka. Biedni mieszkańcy galaktyki mają spaczony gust... Już po tytule można wywnioskować, że lektura jest na "bardzo wysokim poziomie". Szczęście i nieszczęście jednocześnie, że ostatnio pojawiła się moda na czytanie papierowych książek. Dlatego księgarnie były wypełnione po brzegi. Niestety pojawiały się także pozycje, które nie zasługiwały na wydruk. Ale wracając do prezentu dla Wido. Była to jakaś gruba książka w czarno-czerwonej okładce. Opis był dziwny, ale Niro zawsze lubił takie historie. Skierowałam się do lady i wtedy zobaczyłam coś wspaniałego. Idealny prezent. Niesamowity, czegoś takiego szukałam. Wielki, puszysty, piękny, biały mis pluszowy! Podniosłam go z półki i udałam się z nim do kasy, Zapłaciłam i nadal z zachwytem wpatrywałam się w ślicznego misia w moich ramionach. Nagle usłyszałam pisk zachwytu.
- Cudowny, prawda?- zapytałam się.
Soka była zachwycona.
- Gdzieś ty znalazła to cudo? Jest znakomity! To dla MIrley? Jejuu... Ucieszy się. Ja mam już wszystko, a ty? 
- Też. Wracajmy do świątyni. Założę się, że Chaz zdążył już zaplątać się w lampki i łańcuchy.
- Pewnie lubi robić za choinkę. 
Roześmiałyśmy się. Wsiadłyśmy do ścigacza i pojechałyśmy do świątyni. 
Widok naszego ukochanego domu, jak zwykle zapierał dech w piersiach. Dzisiaj było tak samo, ale pewne elementy jej wystroju sprawiały, że na twarzy pojawiał się uśmiech. Cała była przyozdobiona w wielokolorowe lampki świąteczne. W oknach zawieszone były ozdoby, barierki balkonów owinięte były pięknymi, błyszczącymi łańcuchami. Ogromny budynek wyglądał wspaniale. Nie widać było zniszczeń, które potrafiłam z łatwością wyłapać po tylu latach mieszkania tutaj. Świątynia wyglądała zjawiskowo. Trzeba było to przyznać. 
Wleciałyśmy na parking i zostawiłyśmy pojazd, po czym pobiegłyśmy na salę treningową, w której miała się odbyć Wigilia. Było w niej kilkunastu padawanów, którzy przystrajali salę. Ogromna choinka stała przystrojona. Podbiegłam do Mirlei, by pomóc jej zawiesić girlandy. Ahsoka pomagała Chazerowi ustawić pod choinką zapakowane prezenty. Po kilku godzinach niekończącej się pracy, sala pachniała wigilijnymi potrawami i cała przystrojona była w piękne ozdoby świąteczne.
- Hej patrzcie! Pierwsza gwiazdka!- krzyknęła Katooni.
Wszyscy młodsi adepci podbiegli do drzwi balkonu. Rozległy się ochy i achy. Chazer, jak to on, także pobiegł, by zobaczyć gwiazdkę. I w tamtej chwili wydarzył się kilka rzeczy jednocześnie. Jedna z adeptek przewróciła wiadro z wodą, które stało sobie przy oknie spokojnie przez kilka godzi. Adepci się rozsunęli, a Chaz nie zdążył wyhamować. Zanim ktokolwiek zorientował się, co się dzieje, blondyn poślizgnął się w kałuży i wypadł na balkon przez otwarte drzwi. Słychać było tylko wykrzyczane szpetne przekleństwo. Chazer przewalił się przez barierki i spadł z balkonu. Korzystając z mocy rzuciłam się przed siebie, by zobaczyć, czy Chazerowi cos poważnego się stało. Dotarłam tam w idealnej chwili, by zobaczyć, jak mój przyjaciel z łatwością ląduje na ziemi. Wyglądało to tak, jakby przed chwilą nie wypadł z balkonu, a zeskoczył z półmetrowego murka. Cóż, dla Jedi spadanie z sześciu metrów nie kończyło się śmiercią, bądź połamaniem kończyn. Moc jest wspaniała. Chazer zachwiał się nagle, po czym odbił od ziemi i bez problemu przeskoczył przez barierkę balkonu, pomagając sobie ręką.
- Nie śmiej się Atari.
Powiedział to takim tonem, że aż się posłuchałam. Coś mu się stało? Może ten upadek był groźniejszy niż mi się wydawało? Może...
- Tam na dole był mały ptaszek. Nie zauważyłem go i prawie go przydeptałem. Dobrze, że w ostatniej chwili zaćwierkał, bo nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie ten sygnał... Zabić ptaszka, to jak zabić człowieka, A nawet gorzej!
Ulżyło mi. Ja się niepotrzebnie martwiłam... Zaraz! Czemu ja się o niego martwię? To przecież tylko Chazer, jesteśmy przyjaciółmi, ale bez przesady, jeżeli będę się o niego martwiła za każdym razem, zmarnuję sobie trzy czwarte życia. Przecież mu się co chwilę coś dzieje.
- Choć Ati.-powiedział z nutką troski.- Zimno jest, nie stój na mrozie, bo się przeziębisz.
Zarumieniłam się. Z zimna zapewne, bo z jakiego innego powodu mogę się rumienić?
Weszłam na salę i zamknęłam za sobą drzwi.
Adeptki już wróciły do swoich zajęć. Padawani siedzieli w grupkach na trybunach bądź na podłodze. Rozejrzałam się, by ocenić efekt końcowy długiej pracy wychowanków Świątyni Jedi. Sala była bajecznie piękna. Pierwszy raz od roku pachniało tu czymś innym niż pot. Teraz można było poczuć wigilijne potrawy, słodki zapach świec i przepiękną, leśną, naturalną woń choinek. Sala treningowa wręcz promieniowała. Świąteczne ozdoby nadały jej przytulności i ciepła. Było cudownie, jak nigdy wcześniej. W tym roku naprawdę się postaraliśmy. Jakby nie było wojny... Chociaż może właśnie wojna wpłynęła na dzisiejszy dzień. Ludzie chcą przynajmniej tego jednego dnia oderwać się od szarej, okrutnej rzeczywistości. Jedi odczuwają to o wiele bardziej. W końcu walczymy o pokój na froncie. Właściwie to tak brzmi ta propaganda głoszona przez Republikę. Nie wiem, czy jakiś Jedi walczy jedynie o pokój, jak głoszą Mistrzowie. Wiele z nas czuje żal do separatystów, albo pamięta wojnę z czasów, kiedy nie należał do Zakonu. Niektórzy nie chcą doprowadzić do jeszcze większego konfliktu, dlatego walczą. Brzmi głupio? Pewnie, ale to na wojnie nie ma znaczenia. Ja walczę dla zwycięstwa. Daje mi to satysfakcje. Wiem, że ratuję komuś życie, nie zabierając życia komuś innemu. Do tego przez to, że walczę, ludzie dostają pokój i wolność. Demokrację. To właściwe postępowanie.
- Pierwsza gwiazdka, pierwsza gwiazdka!- zaczęła krzyczeć jedna z najmłodszych adeptek.
Po chwili inne młodziki także zauważyły światełko na niebie i zaczęły piszczeć i się cieszyć. Ja podbiegłam do Ahsoki i Mirlei, by zająć miejsca obok siebie. Stanęłam, opierając się o oparcie. Po prawej stronie miałam Ahsokę, a po lewej Wido. Po kilku.minutach przyszli Mistrzowie i Rycerze. Mistrz Yoda leciał na swoim lewitującym talerzu z oparciem i zatrzymał się u szczytu stołu.
- Wasza liczna obecność tutaj cieszy mnie niezmiernie. Dnia tego proszę i wojnie nie rozmawiajmy. Cieszmy się tą radością wspólną, która zapanowała dzisiaj. Przekażcie życzenia sobie. Potem do kolacji zasiądziemy. Zapanował harmider. Wszyscy zaczęli krzątać się po sali, szukając znajomych i przyjaciół. Uściskałam Wido po przyjacielsku i życzyłam mu spełnienia marzeń. Następna była Ahsoka, Mirlea i Barriss. Powiedziałyśmy sobie najszczersze życzenia od serca. Trochę to potrwało, ale kiedy zakończyłyśmy, w naszych sercach pojawiło się przyjemne ciepło. Po chwili podbiegły do nas Ashla i Katooni, zaprzyjaźnione adeptki. Przytuliłam obydwie i złożyłam życzenia. Dziewczynki z entuzjazmem powtórzyły po kilka razy życzenia i przytuliły nas kilkanaście razy, po czym odbiegły do swoich przyjaciół. 
- Ati?
Chazer. Co ja mam mu życzyć?
- Wszystkiego najlepszego...
- Wszystkiego najlepszego...
Niezręczna sytuacja. Zaczęłam bawić się włosami. Czemu ostatnio nie możemy ze sobą pogadać, a teraz jeszcze życzeń złożyć? Jesteśmy przecież przyjaciółmi...
- To... Wesołych świąt Atari.- uśmiechnął się delikatnie.
- Tak... Wzajemnie Chazer.
Szybko odeszłam do Ahsoki, która przyglądała się nam z zainteresowaniem.
- Co z wami? Tą niezręczność czuć było aż tutaj. Czy coś między wami... Pokłóciliście się?
- Nie no coś ty. Tylko ci się wydawało Ahsoka. Usiądźmy, prawie wszyscy już skończyli. 
Po kilku minutach, kiedy wszyscy już usiedli na swoich miejscach, Mistrz pozwolił zacząć jeść. Chłopacy rzucili się na jedzenie, jakby przez co najmniej miesiąc nic nie jedli. Ja nałożyłam sobie jakąś sałatkę i nieznaną mi z nazwy potrawę, która w zeszłym toku bardzo mi smakowała. Nie przeliczyłam się. Była pyszna. Następnie wzięłam kawałek szarlotki i sernika w murzynku. Bardzo szybko się najadłam. Po tym wspaniałym posiłku nalałam sobie grzybowej do miski i zaczęłam się zajadać. Ostatnio tę zupę jadłam dokładnie rok temu, a niestety ją uwielbiałam.
Po skończeniu posiłku, musiałam czekać jeszcze ponad pół godziny. Rozmawiałam właśnie z Ahsoką, gdy Mistrz Windu zorientował się, że wszyscy już zakończyli jeść, powstał i powiedział, że możemy już obdarować się prezentami. Wszyscy jak jeden mąż zerwali się z krzeseł i pobiegli po prezenty. Złapałam upominki, które kupiłam i zaniosłam je poszczególnym osobom. Oczywiście dostając przy tym oprócz prezentów kilka partii buziaków i uścisków. Dostałam osiem paczek. Po jednym od Ahsoki, Barriss, Mirlei, Wido, Ashli, Katooni, Van i Yali Gar'o. Nie spodziewałam się prezentu od Mistrzyni, ale miałam dla niej podarunek. Kolczyki przeznaczona dla jej ludu. Został mi tylko jeden prezent. Nigdzie nie mogłam znaleźć Chazera. Zapytałam się Ahsoki i Barriss, czy go widziały. Okazało się, że one dały mu prezent, ale teraz go nie widziały. Niro powiedział, że chyba wyszedł, bo go głowa bolała. Można było już sobie iść, więc wyszłam z sali. Samotnie przemierzałam przez korytarze, ozdobionymi oświetlone przez wielokolorowe lampki świąteczne. Skierowałam się w stronę Arboretum. Uwielbiałam przychodzić tam, kiedy było już całkiem ciemno. Kochałam patrzeć w gwiazdy. Zawsze wtedy przypominała mi się Datchomira. Mgliste wspomnienia z dzieciństwa i wspomnienia z czasów misji na rodzinnej planecie. Usiadłam na jednej z ławek i zaczęłam przyglądać się konstelacjom i odległym planetom. Poczułam, że ktoś obok mnie usiadł. 
Oderwałam się od mojego wciągającego zajęcia i spojrzałam się na nowo przybyłą postać. Chazer.
- Tam na sali... Nie potrafiłem złożyć ci życzeń. Zrobię to teraz. Widziałem, że jesteś smutna. Zawsze się uśmiechaj Atari. Nie marnuj łez bez potrzeby. Zawsze wynajduj optymistyczne wątki nawet w najsmutniejszej sprawie.- złapał mnie za rękę. Dziwny, przyjemny impuls elektryczny przeszył mnie od koniuszków palców aż po samo serce.- Ciesz się każdą chwilą, jakby miała być tą ostatnią. Nie zadręczaj się wojną. Wojna zawsze jest polityczna, a Jedi nie zajmują się polityką. Bądź szczęśliwa, to da ci radość z życia. Kochaj siebie i innych po równo, bo z miłości do innych większej niż do siebie możesz stracić życie szybko. A najgorszym jest stracić życie w smutku.
Był blisko. Bliżej niż zwykle. Było tak przyjemnie. Jego życzenia były prędzej radą, ale sprawiły mi większą radość inne.
- Chazer... Ja nie wiem, co powiedzieć. Chciałabym życzyć ci wszystkiego po trochu, byś był szczęśliwy nie tonąc w nadmiarze pochlebst i fałszywości. Pieniędzy ci nie będę życzyć. Wiem, że ich nie pożądasz. Szczęścia nie mam po co ci życzyć. Wiesz jak być szczęśliwym. Ale mam jedną radę. Nie ukrywaj się pod maską Chazer. Niewiele osób wie, jaki jesteś na prawdę. Ukrywasz to pod niezdarnością, kawałami, głupkowatością i nadwyżką wiary w siebie. Pokaż im jaki jesteś naprawdę, a zaczną cię szanować. 
Prawie stykaliśmy się nosami. Przechylił lekko głowę i mnie pocałował. Delikatnie i powoli. Wszystkie uczucia, które do mnie krył, przekazał w pocałunku. Oddałam mu go. Przybliżyłam się do niego bardziej i wtuliłam w umięśniony tors. Nie wiem ile tak staliśmy. Czas się nie liczył. Byłam tylko ja, on i ten pocałunek. Nawet kiedy przerwaliśmy go nadal stałam, przytulona do niego.
- Przed chwilą złamaliśmy jedną z najważniejszych zasad Zakonu...- powiedziałam leniwie.
- A kogo to obchodzi? Wielu Jedi, szczególnie padawanów, jest w związku. Może nie małżeńskim, ale są. My też możemy. Atari, ja cie kocham od momentu, w którym cię zobaczyłem. Nawet ci się oświadczyłem. Pamiętasz?
- A ja cię pocałowałam w policzek i przyjęłam tego żelka, który miał być pierścionkiem. Fajnie wtedy było.- ucichłam na chwilę.- Nie wiem, czy dobrze robimy, ale też cię kocham. Od dawna, ale dopiero kilka tygodni temu zdałam sobie z tego sprawę. Nie chciałam w to uwierzyć i ciągle wmawiałam sobie, że to tylko przyjaźń...
- Atari, przecież nikt się o tym nie dowie. Nikomu nie powiemy. Nawet Wido i Ahsoce. Niektórymi sekretami nie trzeba się dzielić nawet z najbliższymi przyjaciółmi.
- Dobrze... Kocham cię.
Pocałowałam go, a on oddał pocałunek. Tę cudowną chwilę zapamiętam do końca życia. Te święta bezkonkurencyjnie były najlepsze.
~*~
Koniec. Już nie robię krech xD Piszę z telefonu, więc krechy nie wychodzą :-D Taki rozdział świąteczny c; Tytuł trochę mylący, ale taki miał być, by.nie zdradzać od razu zakończenia xD Mam nadzieję, że się wam podobało.
WESOŁYCH ŚWIĄT!!
I niech Moc będzie z Wami!



niedziela, 14 grudnia 2014

Rozdział 38

Atari

- To cudownie! Kiedy pasowanie?
Ahsoka, Barriss i Mirlea siedziały w moim pokoju. Przed chwilą dotarła do nas wiadomość, że Mirlea i Barriss już niedługo zostaną Rycerzami Jedi.
- Za tydzień. Teraz musimy się jeszcze bardziej zjednoczyć z Mocą i poczynić przygotowania duchowe. Nie żeby mnie to kręciło, ale jeżeli tygodniowa nuda jest zapłatą za bycie pełnoprawnym Jedi, to się zgadzam.- powiedziała wesoło Mirlea.
Nagle ktoś zapukał do drzwi. Zaprosiłam grzecznie gościa do środka. Drzwi się rozsunęły i zobaczyłam dwie postacie. Mistrza Kenobiego oraz wysoką, brązowowłosą kobietę w ciemnoszarej tunice Jedi, czarnych spodniach i koszuli. Do pasa miała przypięty miecz świetlny. Była bardzo ładna. Mogła mieć najwyżej trzydzieści pięć lat. Przyglądała się nam z cieniem uśmiechu na twarzy.
Wstałyśmy i ukłoniłyśmy się.
- Dobrze, że wszystkie jesteście. Ahsoko, udasz się ze mną, Anakin cię potrzebuje. Atari, to jest mistrzyni Yala Gar'o. Twoja nowa mentorka. 
Ukłoniłam się jeszcze raz. W takim razie znów jestem padawanką... Mam nadzieję, ze ta kobieta jest normalna. Chyba nie dałabym rady męczyć się z jakąś regulaminową babką. 
- Atari, muszę cię niestety oderwać od przyjaciółek. Chodź ze mną, 
Niechętnie wyszłam z pokoju, machając przyjaciółkom na pożegnanie. Zapowiadało się tak miłe popołudnie i nagle wszystko się popsuło. 
Szłyśmy korytarzami świątyni w ciszy już kilka minut. Dopiero teraz zauważyłam, że mój dom zmienił się podczas wojny. Tak często mnie nie było, że tego nie zauważyłam. Gdy ktoś przechodził korytarzem, robił to szybko i pospiesznie. Młodziki i młodsi padawani nie biegali i nie rozmawiali. Było cicho, jak nigdy. Panował spokój, lecz nie był to spokój Jedi. Czuć było wiele niepokoju, strachu... To nie było to samo miejsce, co przed wojna.
- Czujesz to, prawda?- zapytała się mnie mistrzyni.- To miejsce powoli umiera. Wiekowe mury sypią się, Starzy ludzie żyją, a młodzi umierają. Dzieci dorastają, mimo że jest na to za wcześnie. Harmonia tego miejsca została zachwiana już dawno temu. Upadek tego miejsca zbliża się wielkimi krokami.
- Przegramy wojnę?
- Nie ważne, czy Republika wygra, czy przegra. Jedi i tak upadną. Zepsucie i korupcja polityków nas przerasta. W moich wizjach widzę, jak mnóstwo naszych braci w jednej chwili ginie z rąk nieznanych napastników. 
- I nie wiem Pani, jak temu zapobiec?
- Nie da się. Równowaga musi zostać zachowana. Zmienianie przyszłości nic nie da. To naturalna kolej rzeczy, moja padawanko. Imperia, organizacje, systemy... Wszystko to powstaje ze świadomością, że kiedyś upadnie. Za dziesięć lat, sto, może tysiąc. Jednak wszystko, co zniknęło, nie zostaje wymazane z pamięci istot. Wszystko może znów powrócić. Uznaj to za lekcję młoda padawanko. Świadomość tego, może przydać się się już niedługo. Możesz wrócić do pokoju. Jutro wylatujemy na Endor. Przygotuj się, wyśpij i staw się jutro o siódmej na lądowisku czterysta sześć. Niech Moc będzie z Tobą, Atari.
Skłoniłam się i odeszłam w stronę mojej sypialni. To, co powiedziała Mistrzyni, krążyło mi po głowie. Bultar nigdy nie dawała mi takich lekcji. Jej nauka opierała się na treningach siłowych i ćwiczeniu umiejętności Mocy. Dawała mi przeróżne książki i chciała bym się dokształcała. Rozmowa, którą przed chwilą odbyłam, dawała wiele do myślenia. I w końcu zobaczyłam ogromny mur, który dzieli Rycerzy i Mistrzów Jedi. Żeby być Mistrzem, trzeba spełnić wiele warunków. Niektórzy starzy Rycerze Jedi nigdy nie awansują. Wściekają się z tego powodu. Brakuje im spokoju i mądrości. Nie mogą zrozumieć, że nie są gotowi. I zapewne nigdy nie będą.

~*~


Szeregi klonów maszerowały w jednym rytmie, prowadzone przez moją Mistrzynię. Legion 416 prezentował się wspaniale. Służyli w nim jedni z najstarszych i najbardziej doświadczonych żołnierzy. Kilkaset metrów dalej stały niezliczone oddziały robotów separatystów. Droidy stały w idealnych szeregach i czekały na rozkaz do rozpoczęcia ataku. Klony zatrzymały się. Obie armie dzieliło tylko sto metrów. Aż dziwne, że dowódca separatystów nie kazał jeszcze rozpocząć ataku. To nie w ich stylu. Mistrzyni chyba się tym nie przejmowała. Stała na czele legionu i czekała. Za to ja kryłam się za skałami i czekałam na sygnał. Mieliśmy trzy wyrzutnie rakiet. Połowę pocisków mamy wystrzelić na początku bitwy. Ludzie, którzy byli przeznaczeni do tego zadania, niecierpliwili się. Zapewne woleliby walczyć, a nie przez całą walkę siedzieć w ukryciu. 
Już.
Poczułam, że mistrzyni wysyła wyraźny sygnał poprzez Moc. Podniosłam rękę. Usłyszałam, jak pociski zostają załadowane. Trzy, dwa, jeden. W tej samej chwili słychać było wielki huk. Trzy ogniste smugi poleciały w stronę armii separatystów, by po chwili wywołać wielkie straty w ich szeregach. Zapewne wśród ludzi zapanowałaby panika i wściekłość, ale roboty tylko stały i patrzyły. 
Usłyszałam sygnał komunikatora. 
- Atari, idź na pole bitwy. Roboty po wschodniej stronie są twoje. Są tam już klony. Zostaw dowodzenie swoim ludziom. Będą wiedzieli, kiedy ponowić działania.
- Dobrze. Niech Moc będzie z Tobą.
Mistrzyni odpowiedziała i się rozłączyła.
- Kal, przejmujesz dowodzenie. Będziesz wiedział, kiedy strzelić.
Szybko zniknęłam w krzakach. Przebiegałam między gałęziami, nie wywołując prawie rzadnego hałasu. Kiedy dotarłam na miejsce od razu zauwarzyłam walczące klony pomiedzy wielkim oddziałem separatystycznych blaszaków. Przecięłam pierwsze dwa roboty i rzuciłam się w wir walki. Miecz świetlny przechodził przez twardy materiał jak przez masło. Nie wiem czemu separatyści produkują te puszki. Przeciw broni laserowej nie mają szans. Miotacze też zaraz przepalają obwody i wywołują zwarcie. 
Po czterdziestu minutach było już po wszystkim. Razem z klonami skierowaliśmy się do centralnego punktu bitwy. Usiadłam na kamieniu i ledwo zdołałam odgonić od siebie lekarzy polowych, którzy chcieli wstrzyknąć mi miliony mikstur, antybiotyków, stymulantów i innych dziwactw, których nie potrzebowałam.
Podeszłam do mojej Mistrzyni, składała właśnie raport Radzie.
- Witaj padawanko. Widzę z Mistrzynią Gar'o dobrze pracuje ci się.
- Tak Mistrzu. Nie ma żadnych problemów.
Spojrzałam się niepewnie na Yalę Gar'o szukając potwierdzenia.
- Atari jest bardzo dobrą uzennicą. Bardzo szybko pojmuje moje nauki.
Czy aby mistrz Windu nie spojrzał dziwnie krzywo? A nie... On zawsze ma taki wyraz twarzy.
Tymczasem rozmowa Rady i Mistrzyni trwała w najlepsze. Omawiali bitwę i aktualną sytuację polityczną i wojenną. A ja stałam i nie słuchałam. Chcialam już wracać do świątyni. Padme przyjechała z dyplomatycznej wyprawy i obiecała, że spędzimy razem weekend. Ahsoka i Mirlea także przebywały na Coruscant, więc nie było mowy o nudnie spędzinym pobycie w świątyni. Dochodziło jeszcze pasowanie Mirlei, na którym zgodnie z jej życzeniem będą Ahsoka, Chazer, Wido i ja. Ona i Barriss zostaną jednymi z najmłodszych Rycerzy Jedi w Zakonie. Może mi też się to uda. Ale zapewne najszybciej dopiero za trzy lata. I tak nie wiem, czy w wieku dziewiętnastu lat będę poważniejsza niż teraz. Wtedy bedzie już wojna wygrana, Zakon znów się rozrośnie... A nie... Mistrzyni mówiła, że przegramy tę wojnę, a Jedi znikną z życia publicznego. Cóż, nie wiem, która opcja jest bardziej prawdopodobna, ale na pewno lepsza przyszłość mnie czeka jako Jedi, a nie trup lub zwykły obywatel separatystycznej galaktyki. 
- Atari? Narada skończyła się pięć minut temu. Czemu nadal tu stoisz?- zapytał jeden z klonów.
- Serio? Jejku... Zamyśliłam się. Jak tam Drick?
- Wszystko dobrze. Prawie nikogo nie straciliśmy, więc większość jest w dobrym chumorze. Dzisiaj poległo czterech nowych. Dwudziestka jest lekko ranna, a dwie osoby są ciężko ranione. Hal w płuca, a Lvei w brzuch.
- Przeżyją?
- Nie mają szans na śmierć.
Uśmiechnęłam się.
- Dzięki, zawsze wiesz, jak poprawić mi chumor.
- Do usług!
Porzegnałam się i odeszłam w stronę statku, weszłam do niego akurat, kiedy zaczął piszczeć sygnał nakazujący zebranie się i wejście na pokład. Pobiegłam w stronę sypialni i położyłam się na łóżku. Od razu pochłonął mnie sen.
                             ~*~
Przepraszam za błędy, ale pisałam na komórce... Mam nadzieję, że się wam podoba c:
Dedykacja dla Kiwi i Soni c;
NMBZW!!

czwartek, 20 listopada 2014

Rozdział 37



Kana
Po raz kolejny tego dnia wycierała półki w sklepie właściciela. Najwyraźniej był tak ślepy, że nie widział, że lśnią już czystością, a plam po smarze nie ma, jakby nigdy nie istniały. Kanę bolały już ręce i kręgosłup, ale przywykła do tego. Było to dla niej codziennością. Od sześciu lat służyła w sklepie. Najdłużej ze wszystkich. Wcześniej, bardzo dawno temu, jeszcze przed jej narodzeniem w tym samym sklepie służył mały chłopiec, Anakin Skywalker. Kana słyszała o nim wiele. Nawet na Tatooine wzbudzał podziw. Jakiś człowiek korzystając ze sztuczek wygrał go na wyścigach, uwolnił i zabrał ze sobą, by szkolić go na Jedi. Teraz ten chłopiec jest dorosły i walczy na wojnie. Odnosi wiele zwycięstw i jest wielkim bohaterem. Zapewne mało osób wie, że kilkanaście lat temu był zwykłym niewolnikiem z Tatooine.
- Zostaw te półki! Masz pieniądze, idź po wszystko, co zapisałem na tej kartce.
Watto, mały, latający, obleśny stworek, który ciągle przeklinał i prawie zawsze mówił po huttyjsku, wręczył dziewczynie małą torebkę. 
- To duża kwota. Jeżeli uciekniesz, wysadzę cię w powietrze.
Wiedział, ze Kana nie ucieknie. Bała się, a do tego nie miałaby gdzie pójść. Do tego Watto traktował swoich niewolników o wiele lepiej niż inni. Kanie nigdy do głowy nie przyszło, by uciec. Pamiętała jednak, że Watto nie może jej wysadzić. Jej tata, kilka dni przed śmiercią wykrył i dezaktywował chip w jej ciele. Dziewczynka po prostu nie chciała uciekać. Przyzwyczaiła się już do bycia niewolnikiem i wcale nie było jej źle. Oczywiście, kiedy była wolna było o wiele lepiej, ale wtedy był z nią tata. A teraz już go nie ma... Wolność bez niego byłaby dziwna.
Dziewczynka wyszła ze sklepu, chowając torebkę w kieszeń po wewnętrznej stronie koszuli. Teraz tylko przez pół godziny albo więcej będzie się smażyć w blasku dwóch słońc Tatooine. Dla jej skóry na pewno nie było to dobre. Taki minus życia na Tatooine.
Przecisnęła się przez tłum ludzi. Ktoś ją popchnął. Cudem utrzymała równowagę i ruszyła ponownie przed siebie.
- Śmierdzący niewolnik...
Poczuła szarpnięcie i mocny ból. Upadła na twardy piasek. Zacisnęła pięści. Uderzyłaby z chęcią człowieka, który ja popchnął, ale nigdzie go nie widziała. Z jej gardła wydobył się krzyk. Poczuła straszny ból w okolicy żeber. Ktoś tu chyba cierpi na niedostatek wrażeń. Spojrzała się na swojego prześladowcę. Miał na sobie ciemnozieloną zbroje z czarnymi elementami. Nie nosił hełmu. Miał ciemne, krótkie włosy, opaloną skórę, ciemne oczy i ostre rysy twarzy. Jego twarz poznaczona była wieloma bliznami. Należał do ludzi tęgich. 
Po raz kolejny kopnął ją w żebra. Na tyle mocno, by zaczęła płakać. 
- Jeżeli coś poważnego mi się stanie, będziesz musiał zapłacić.- powiedziała z trudem.
To zazwyczaj działało. Ale nie tym razem. Chwycił ją za kołnierz i po prostu rzucił w jakąś ciemną uliczkę. Uderzyła się mocno w głową. Ledwo udało jej się zdusić krzyk. Nie pierwszy raz ktoś się nad nią znęcał bez powodu. Na Tatooine po prostu mieszka wiele sadystów. Kana poczuła, że ktoś przygniata jej palce. Znów okropny ból. 
- Dlaczego to robisz?- zapytała się.
Starała się nie pokazywać, że ją boli. Miała nadzieję, że zajmie go chociaż na chwilę rozmową. W odpowiedzi dostała tylko kolejne kopnięcie. Uderzyła plecami o ścianę. 
- Powiedzmy, że się odpłacam. 
Co! Za co niby się odpłaca? Przecież ja nigdy nikomu nic nie zrobiłam... 
- Twój tatuś kiedyś zabrał mi wszystko. To, ze jesteście niewolnikami mi nie wystarcza.
Tata mu podpadł?Ale on przecież nie żyje już od kilku lat. 
Kana chciała powiedzieć to prześladowcy, ale nic nie mogła powiedzieć. Wszystko ją bolało. Czuła, że jakaś substancja spływa jej po głowie. Nie mogła poruszyć palcami prawej ręki. Za każdym razem, kiedy próbowała, przeszywał je ogromny ból. Miała chyba złamane żebro. 
Prześladowca ciągle zadawał jej rany kute jakimś ostrym narzędziem.
- Kiedy twój tatuś zobaczy twoje martwe ciało u progu swojego domu, pewnie się załamie. A ja będę obserwować to i napawać się chwila szczę... Aaa! 
Poleciał kilka metrów dalej. W jego miejscu stał ciemnoskóry chłopak. Miał intensywnie zielone oczy o pionowych źrenicach. Jego czarne włosy były roztrzepane na wszystkie strony. Uśmiechał się łobuzersko. W ręce miał metalowy pręt. Podbiegł do leżącego mężczyzny i z całej siły uderzył go w głowę. Słychać było trzask łamanych kości.
- Chyba trochę za mocno...- powiedziała tym razem dziewczyna, która wyłoniła się z cienia.
Była szczupła i całkiem ładna. Miała długie blond włosy, splecione w warkocz sięgający jej do połowy pleców. Blondynka podeszła do Kany i uklękła obok niej. Wyciągnęła z plecaka medykamenty. W ciszy obandażowała i zaszyła rany dziewczyny, podała jej leki na zrośnięcie kości. Po kilkudziesięciu minutach, Kana czuła się o niebo lepiej. Nadal ją bolało, jednak znieczulenie, które podała jej nieznajomo działało, a środki przeciwbólowe zaczęły dawać ukojenie. 
- Kim jesteście?- zapytała się po długim milczeniu.
Kana zauważyła, że teraz kiedy zapanował spokój, jej wybawcy wyglądają o wiele młodziej. Mogli być najwyżej trzy lata od niej starsi.
- Nazywam się Shira. To jest Ander. Jesteśmy bezdomnymi dzieciakami, które szukają przygód.- w jej oczach błysnęły iskierki rozbawienia.- A ty?
- Jestem Kana. Mam trzynaście lat. Jestem niewolnikiem. 
- Hmm... Shira?- powiedział Ander.
Przesunął się do niej i zaczął jej szeptać coś na ucho. Pewnie naradzali się, co zrobić z Kaną.
- Masz wszczepiony chip namierzający?
- Mój tata go zdezaktywował. Nie przyda się wam.
- Eee?- Ander najwyraźniej nie zajarzył, o co chodzi dziewczynce.
- Przecież nie chcemy wydobyć tego chipu. Chcemy ci zaproponować ucieczkę.
Ze zdziwienia rozchyliła usta. Jeszcze nigdy nie dostała takiej propozycji. Zdała sobie sprawę, jak wiele może jej dać opuszczenie Mos Espy. Teraz naprawdę chciała uciec. Nigdy sobie tego nawet nie wyobrażała. Po prostu nie wierzyła, że będzie mogła kiedykolwiek uciec, a do tego wcale nie chciała uciekać. Bała się samotności. A teraz... Może miałaby towarzyszy, którzy są od niej starsi i zapewne bardziej doświadczeni.
- Naprawdę, chcecie mi pomóc uciec?
- Nie tylko. Chcemy, żebyś była nasza towarzyszką. Właściwie, to się nie znamy, ale czuje, że jesteś osobą, z którą chętnie będę podróżować.- powiedziała Shira.- Potem ci opowiemy coś o sobie. 
- W sumie... Co mi szkodzi z wami odejść. Zgoda! 
Jej nowi towarzysze rozpromienili się. 
- Super! W trójkę zawsze raźniej!- ucieszył się Ander. 
- Trzeba omówić plan. Ja bym proponowała, jak najszybciej zwiewać z Tatooine. 
Shira i Ander zaprowadzili Kanę do swojego tymczasowego mieszkania. Był to opuszczony budynek na obrzeżach Mos Espy. Długo omawiali plan. Okazało się, że Kana ma umysł zaprogramowany na strategię. Znajdowała wszystkie luki i niedociągnięcia w planie. Należało do tych niesamowicie inteligentnych istot. Shira i Ander szybko zakolegowali się z nową towarzyszka. Pod wieczór, kiedy kładli się spać, dziewczynka przytuliła ich i podziękowała za nowe życie.
- Nie ma za co.- odpowiedział nieco zarumieniony Ander.
- Dokładnie. Nie musisz nam dziękować.
- Skoro tak mówicie... Ja po prostu mam taką potrzebę. W ciągu kilku godzin zrobiliście dla mnie bardzo dużo. Uratowaliście mnie od śmierci, daliście wolność... Jesteście niesamowici.
Shira tylko się roześmiała. 
- Trzeba będzie zdobyć broń.- powiedział poważnie Ander, po czym zasnął.
*Siedziba łowców nagród*

W ciemnym pomieszczeniu przy biurku siedzieli dwaj mężczyźni. Jeden rozsiadł się na wygodnym, misternie wyrzeźbionym fotelu, a drugi siedział na zwykłym krześle z miękkim oparciem i siedzeniem. Człowiek siedzący na kosztownym siedzeniu, był ubrany w niebiesko-białą zbroję oraz hełm w tych samych barwach. Na kolanach leżał mu karabin. Drugi wyglądał podobnie. Miał ciemnozieloną zbroję z czarnymi elementami i ciemnozielony hełm. Oboje wyglądali na rozluźnionych, jednak uważnie wszystko obserwowali i byli w gotowości, by odeprzeć jakikolwiek atak.
- Mam dla was zlecenie. Słyszałeś o Pall'eu Geome?
- Sławny człowiek w naszym gronie. Przysporzył nam wiele kłopotów. Na szczęście jest martwy od kilku lat. Co takiego chcesz o nim wiedzieć?
- Nie chcę o nim nic wiedzieć. Chcę, żebyście zabili wszystkich członków jego rodziny.
Zapadła cisza. Człowiek w niebieskiej zbroi poważnie zastanawiał się nad propozycją. Rzadko zdarzało się tak poważne zlecenie. Do tego będą potrzebni najlepsi łowcy. Będą musieli wykryć wszystkich krewnych, a to może być kłopotliwe.
- Myślę, że zlecenie jest wykonywalne, ale koszty będą bardzo wys..
- Koszty nie mają znaczenia.- przerwał mu zleceniodawca.
- W takim razie... Nie ma sprawy. Jutro się z panem skontaktuję. Będzie musiał pan dostarczyć pieniądze jak najszybciej. Inaczej moi łowcy się rozmyślą.
- Mogę zapłacić nawet dzisiaj. Chcę tylko, by zginęli wszyscy związani z nim więzami krwi.
- Oczywiście. Do widzenia.
- Do widzenia.
Zleceniodawca podniósł się z krzesła i ruszył w stronę drzwi. Na jego twarzy ukrytej pod hełmem, pojawił się pełen satysfakcji uśmiech. Wolałby własnoręcznie zabić najbliższych Geoma, ale nie miał czasu bawić się w poszukiwania. Mogli być rozsiani po całej galaktyce, a od latania od planety do planety są pionki, a nie on. Przebił się przez tłum łowców nagród i ich zleceniodawców i wyszedł na jasną ulicę. Udał się w stronę swojego ścigacza.

________________________________________________________________________
I kolejny rozdział :) Ale mam wenę! Piszę dzień po dniu xD Tylko z publikowaniem jest inaczej, ale gdybym dodawała rozdział w tak krótkich odstępach czasu, nie byłoby niedosytu ;) (Chociaż nie sądzę, żeby jakikolwiek był, ale... Trzeba mieć marzenia!) 
Niedługo już rozdział 40... Wow :D
Dedyk dla Kiwi, która zawsze komentuje jako pierwsza :)
NMBZW!!!

sobota, 15 listopada 2014

Rozdział 36




Anakin

Anakin nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał zaledwie kilka godzin temu. Będzie ojcem... Cieszył się. To było wspaniałe uczucie dowiedzieć się, że Padme jest w stanie błogosławionym, ale... Jest wojna. On jest Jedi i do tego ma padawankę. Ahsoka była świadoma ich związku. To oczywiste. Jest przyjaciółką Padme, a do tego najbliższa osobą dla Atari, która jest "kuzynką" Padme. Nie ma opcji, żeby nie wiedziały. Ale zapewne z trudem się do tego przyzwyczaiła. Związek małżeński był zakazany dla Jedi. Oczywiście było kilka wyjątków, ale są one związane z tradycją i kultura rasy, a nie osobistymi zachciankami. Wiedział, że Rada w końcu się o tym dowie. Kiedy Padme urodzi, zaczną się niewygodne pytania. Możliwe, że nie będzie miał wtedy już wyboru. Odejdzie z Zakonu, by być z Padme już do końca życia. Oczywiście najlepiej, by było, gdyby wojna już się skończyła za te osiem miesięcy. Czasu mało, ale cel możliwy do osiągnięcia. To prawda, że wojna chyli się już ku końcowi. Okrutna prawdą jest to, że to nie Republika wygrywała. Separatyści skądś wiedzieli o wszystkich wojennych. Kanclerz wydawał wiele pieniędzy, by się dowiedzieć, kto stoi za tym wszystkim, niestety nawet to nie dawało efektów. Biedny człowiek ten Kanclerz. Wszyscy zarzucają mu niepowodzenia, a przecież on się tak stara. Jeszcze do tego Zakon jest przeciwko niemu. Nie potrafią zrozumieć, że niektórzy politycy nie są zaślepieni pieniędzmi i sławą. Palpatine naprawdę chce dobrze dla Republiki. Wiadomo, że czasami podejmuje złe decyzje, ale czasami człowiek się myli. Kanclerz nie jest przecież jakimś nad człowiekiem. Chociaż jest bardzo mądry i inteligentny. Anakin nie rozumiał, czemu Rada jest mu tak wroga. Palpatine to szlachetny człowiek, a oni tego nie rozumieją. 
- Annie?
Uśmiechnął się, słysząc głos swojej pięknej żony. Odwrócił się w jej stronę i przytulił. Padme wtuliła się w umięśniony tors ukochanego. Był dla niej tak ważny. Niezmiernie się cieszyła, że będzie ojcem jej dziecka. Niestety ciągle zamartwiała się, co to będzie później. Kiedy już urodzi ludzie będą gadać, a to mogłoby doprowadzić do problemów.
- Padme... Wiem, ze się martwisz. Proszę cię, przestać. 
Kobieta odsunęła się od niego lekko. Zagryzła lekko wargę. 
- Wiesz, co będzie, kiedy Zakon dowie się, że jesteś ojcem i moim mężem? Wyrzucą cię! Zostawią tak po prostu... 
Zaczęła płakać. Anakin nie wiedział, ze jego żona tak bardzo to wszystko przeżywa. Objął ją delikatnie i otarł łzy z jej policzków. 
- To nic. Wyjedziemy gdzieś. Tam, gdzie nikt nas nie pozna. Wychowamy nasze dziecko,będziemy prawdziwą, szczęśliwą rodziną. Bez problemów i wojny na głowie. Tylko ty, ja i ten maluszek. 
Pocałował ją. Wystarczyło to za tysiąc słów. W tj chwili liczyli się tylko oni. Nie było wojny, Republiki i Separatystów. Zakon się nie liczył. Tylko oni i mały skarb, który nosiła Padme. 

Mirlea

Gdy zobaczyła Świątynie Jedi, poczuła łzy napływające jej do oczu. Mimo, że minęły tylko dwa tygodnie, czuła się, jakby wracała do domu po kilku latach. Przeczuwa, że to już jeden z ostatnich razów, kiedy może tu przylecieć i czuć się bezpiecznie. To było dziwne, ale wydawało się być prawdziwe. Wojna się powoli kończy, a Jedi jest z każdym dniem coraz mniej. Niedługo nie będzie kto miał wracać do Świątyni. W głupich czasach przyszło nam żyć.
Statek wylądował na lądowisku wojskowym. Mirlea wyszła ze swojej kajuty, chwytając za torbę z ekwipunkiem. Skierowała się do rampy. Mało osób już wychodziło ze statku. Było jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia. Ale padawanów to już nie dotyczyło. Zobaczyła, że nieopodal idą Ahsoka i Atari. Rozmawiały o czymś zażarcie. Postanowiła, że podejdzie i dowie się, o czym dyskutują.
- Cześć!- zawołała wesoło, podbiegając do przyjaciółek.
Dziewczyny odpowiedziały na powitanie. Znów kontynuowały rozmowę.
- Wiecie, gdzie jest Niro? Chcę z nim porozmawiać.
- Niestety nie. Pewnie już w drodze do świątyni. Wyszli przed nami. A co się stało?
- Wido chciał ze mną porozmawiać. Mówił, że to bardzo ważne.
- Jakoś tak tajemniczo. Czy to nie dziwne?- zapytała się Ati.
- Przyzwyczaiłaś się do Chazera, który wali wszystko prosto z mostu. Przecież Wido zawsze jest delikatnie tajemniczy.
- Może masz rację, Ahsoko... Cóż. Pospieszmy się. Nie zdążymy na kolację.

Rada

Prawie wszyscy członkowie byli obecni. Oczywiście większość pojawiła się pod postacią błękitnych, migoczących hologramów. Jedynie Mistrz Yoda, Windu, Shaak Ti oraz Adi Gallia. Wyjątkowo w spotkaniu uczestniczyła Luminara Unduli. 
- Zebraliśmy się to, by omówić sprawę pasowań na Rycerzy Jedi. Mistrzu Obi-Wanie, czy padawanka Rossen przeszła próbę?
- Tak Mistrzu. Wbrew podejrzeniom niektórych członków Rady, Mirlea oparła się pokusie Ciemnej Strony. Przynajmniej na to wygląda. Nie czuć od niej ciemności.
- Wspaniale. Dobrze ją wyszkoliłaś Adi Gallio. Padawanka Offe także przeszła już dawno próbę. Czy jest ktoś, kto nie zgadza się na pasowanie na Rycerzy, którejś z tych kandydatek?
Nikt się nie odezwał, mimo że kilku członków miało nietęgie miny. Prawdą było, że wielu Jedi nie chciało, by siedemnaście lat temu mała dziewczynka z Korribann rozpoczęła szkolenie na Jedi. Według nich, niektórzy nie nadawali się na Jedi. Mimo, że moc w dziewczynce była ogromna, wiedzieli, że dziecko może przynieść im tylko kłopoty. I wszystko z powodu pochodzenia. Ach ta tolerancja... 
- Adi Gallio, Luminaro, zawiadomcie swoje padawanki, że kolejny etap w ich życiu się zaczyna. Przy okazji powiedzcie padawance Orgeen, że kanonierka w której leciała Bultar Swan (która jest Rycerzem Jedi, a nie Mistrzem, przepraszam za te karygodnie błędy, które popełniłam, zaczynając pisać tego bloga. I Bultar ma dwadzieścia dziewięć lat c: ) została postrzelona. Nikt nie przeżył. I niech się nie przejmuje brakiem mistrza, gdyż już kilkoro Jedi zgłosiło się, by zastąpić Bultar Swan. A teraz przejdźmy do ważniejszych kwestii...

Atari

Cały świat potrafi się zawalić w jednej chwili. Czemu ludzie tak szybko odchodzą? 
Płakałam. Od kolacji do teraz. Na podświetlanym ekranie widnieje godzina czwarta rano. Już dziewięć godzin żyję ze świadomością, że moja Mistrzyni nie żyje. To boli. Bardzo boli. Nie wiedziałam, że kiedykolwiek będę odczuwać taki ból. Zawsze byłam świadoma więzi padawana i mistrza, ale nigdy nie spodziewałam się, że aż tak bardzo odczuwa się zerwanie tej więzi. Gdy jedna strona przestaje istnieć, druga powoli gaśnie. To straszne, ale prawdziwe. Czuję się, jakbym miała już nigdy nie czuć się szczęśliwa. Bultar była moją przyjaciółką, matką. Zawsze mnie wspierała, pomagała w trudnych dla mnie chwilach. I tak nagle zniknęła. Życie już nigdy nie będzie takie samo. A nowy Mistrz? Kto to będzie? Nigdy go chyba nie uznam. Tylko Bultar mogła nosić to miano. A teraz jej nie ma!
Wybuchłam jeszcze większym płaczem. 
- Atari. Nie płacz. Ja zawsze będę przy tobie, nawet jeśli nie żyję. Nie chcę, żebyś była smutna.
Usiadła gwałtownie na łóżku. Bultar...
- Mistrzyni?
Pokój był pusty. Chyba mi się zdawało... Ale nawet jeśli, to usłyszałam jej głos. To dało mi siłę i nadzieję. I nawet przestałam płakać. Nadal byłam smutna, to oczywiste. Straciłam osobę, którą kochałam jak matkę. A matka nie lubi, gdy jej dzieci są przygnębione. Uśmiechnęłam się. Bultar nie chciałaby, żebym się załamywała po jej śmierci. Kazałaby mi iść dalej, nie oglądając się za siebie. Zawsze będzie moją Mistrzynią, a kolejnego nie pokocham, ale muszę go akceptować w końcu chce dla mnie dobrze. Opadłam na poduszki. Jutro zapewne będę już padawanką kogoś innego. To może być nawet ciekawe doświadczenie. Odwróciłam mokrą poduszkę na drugą stronę i zasnęłam. Pierwszy raz od dawna nic mi się nie śniło.
_____________________________________________________________________
Hello :) Ale tempo xD Kolejny rozdział napisany. Skończyłam go 15.11, ale wolę napisać trochę na zapas, ponieważ może przyjść brak weny ;) Następny rozdział będzie chyba w całości poświęcony bohaterom z Tatooine. Mam nadzieję, że się cieszycie! Polubiłam ich od razu, kiedy ich wymyśliłam. Ale może tylko mi przypadli do gustu. Cóż... Proszę powiedzieć w komentarzach, czy nowe postacie się wam podobają, czy nie. Nawet tych, co tylko czytają, a nie komentują bym bardzo o to prosiła. Komentarze motywują mnie do dalszego pisania. Dlatego im więcej komentarzy, tym szybciej kolejny rozdział :D
Niech Moc będzie z Wami!!


wtorek, 11 listopada 2014

Rozdział 35




Ahsoka

Teraz, kiedy byliśmy już tak niedaleko Coruscant, zdałam sobie sprawę, że trzeba będzie w końcu powiedzieć Anakinowi o pewnym zdarzeniu w międzyczasie miedzy walką z Deturi, a odzyskaniem przytomności. Mianowicie o stracie miecza świetlnego. Broni, od której w bardzo wielu przypadkach zależało jej życie. Mistrz tyle razy jej powtarzał, że nie może zgubić miecza, a po ostatnim razie zdarzało się to o wiele częściej niż zwykle. Ale teraz broń była niemożliwa do odzyskania. Albo leżała w jakieś szczelinie na Korribanie nieopodal miejsca, w którym stoczony został pojedynek, albo był w odległej części galaktyki wraz ze zdrajczynią republiki i Zakon Jedi - Deturi Killarą.

Jakby na wezwanie mój komunikator zaczął wydawać pierwsze sygnały oznaczające przychodzące połączenie. Po odebraniu usłyszałam głos mojego mistrza. 
- Niestety nie mogę porozmawiać z Tobą osobiście, ponieważ zajmujemy się Mirleą, a do tego muszę złożyć raport radzie, ale poczułem, że chcesz mi coś powiedzieć.
Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam nerwowo przestępować z nogi na nogę, rada, że mistrz tego nie widzi. Powiedziałam mu wszystko, co ciążyło mi na sercu z prędkością światła, mając nadzieję, że Wybraniec zrozumie. 
- C-co?- zapytał zdezorientowany Skywalker.- Co Deturi? Eee... Właściwie, to cię nie zrozumiałem. Powiedz to jeszcze raz, ale wolniej, zachowując przerwy między wyrazami.
Wszystko opowiedziałam wolno, od początku. Z nerwów spociły mi się ręce. O dziwo mistrz wcale nie zareagował gniewnie. Oczywiście skarcił mnie, ale nie krzyczał. Zupełnie spokojnie podszedł do sprawy.
- Gdybyś straciła miecz przez swoją bezmyślność, byłbym zły. I zawiedziony, że nie wyciągasz nauki z moich lekcji i przeżytych chwil. Teraz sprawa wygląda inaczej, bo Deturi zapewne najzwyczajniej w świecie zabrała ci miecz. Mam nadzieję, że drugi masz.
- Co...? 
Zdałam sobie sprawę, że krótki miecz o żółtej klindze nadal wisi, przypięty do pasa. Odetchnęłam z ulgą i udzieliłam odpowiedzi na pytanie. Musiałam pewnie ho nie wyjmować w trakcie walki. Albo to Deturi w akcie łaski... Niee. To niemożliwe. Wszyscy, ale nie ona.
- Zbudujesz nowy miecz, gdy wrócimy do świątyni. Masz mi coś jeszcze do powiedzenia?
- Nie mistrzu.
-Niech Moc będzie z Tobą.
Rozłączył się, a ja pełna ulgi opadłam na krzesło. Nic mi się nie stanie, Anakin nie jest wściekły. Nie muszę obawiać się o życie, zdrowie psychiczne i tym podobne rzeczy. Pewnie ma na głowie problemy znacznie ważniejsze niż zaginiony miecz padawanki.

*Daleko, daleko, bardzo daleko od naszych bohaterów.*

Pewna blondynka siedziała w kącie z kolanami przyciągniętymi pod brodę. Przytulała z całej siły jakiegoś starego, zużytego misia. Chciała zniknąć, wejść w gliniane ściany domu i uciec jak najdalej od kłócących się ciągle rodziców, piasku, dwóch słońc, przemytników i szumowin najróżniejszych gatunków. Gdy usłyszała kolejny trzask, skuliła się jeszcze bardziej i starała się w najmniejszym stopniu zwracać na siebie uwagę. Nie wiedziała, o co rodzice się kłócą, ale było to na pewno mało istotne. Zawsze kłócili się o drobiazgi. Kłótnie kończyły się wyjściem ojca lub matki z domu. Robili kurs do kantyny, pili do nocy i wracali tak upici, że nie mieli siły się kłócić i zasypiali. Następnego dnia to samo. W tym domu była to rutyna. 
Kiedy usłyszała trzaśnięcie drzwi poczuła wielką ulgę. W domu zapanowała cisza, przerywana cichymi przekleństwami matki. 
- Shira!- rozległ się jej krzyk.
Dziewczyna podniosła się z ziemi, ocierając słone łzy. Przeszła przez niewielki przedpokój i weszła do kuchni. Tak jak się spodziewała, jej matka siedziała na starej kanapie ze szklanką wypełnioną jakimś alkoholem. Zapewne mocnym i niesmacznym. 
- Idź sobie.- powiedziała matka.
Shira lekko się zdziwiła. Kobieta najpierw ją zawołała, a teraz każe jej sobie pójść.
- Emm... Gdzie?
- Gdziekolwiek! Idź sobie, ty i twój głupi ojciec! To przez ciebie ciągle się kłócimy! 
Zacisnęłam zęby. Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Tyle razy to słyszałam, ale zawsze to przeżywałam. Matka obwiniała mnie o wszystko. 
- Gdybyś się nie urodziła, bylibyśmy szczęśliwym małżeństwem! Jesteś największym błędem mojego życia! Wynoś się stąd! Idź do swojego pokoju, a najlepiej wyjdź z domu! Nie chcę cię na oczy widzieć!
Ledwo powstrzymując łzy, pobiegłam do swojego pokoju. Złapałam jasny, skórzany plecak i zaczęłam do niego wrzucać moje rzeczy. Wszystkie oszczędności, zarówno walutę używaną na Tatooine, jak i kredyty republiki schowałam do materiałowego woreczka i schowałam go do ukrytej kieszeni. Wszystkie ubrania ułożyłam na dnie plecaka. Nie było ich szczególnie wiele, więc nie zajmowały dużo miejsca. Następnie wzięłam koce z łóżka i niewielką poduszkę. Wyjęłam z pod łóżka zapasy. Owoce i suszone jedzenie. Zawsze byłam przygotowana na taką sytuację. Wiedziałam, że w końcu nadejdzie ten moment, kiedy będę musiała na jakiś czas wynieść się z z domu. Założyłam na rękę komunikator, dopakowałam ostatnie przydatne rzeczy i po cichu wyszłam z domu. Znalazłam się na zapełnionej ludźmi, hałaśliwej ulicy. Od razu dopadł mnie smród spoconych ciał, swąd spalenizny i zapachy różnorodnych dań. Po ulicach pałętali się przedstawiciele różnych ras. Wiedziała, gdzie musi iść. Skręciła w prawo. Przepychała się przez tłum niewolników i ich właścicieli. Po jakimś czasie dotarła na mały plac, wokół którego stały małe, skromne domki. Mimo braku jakichkolwiek numerów, lub znaków rozpoznawczych na domkach, Shira wiedziała, gdzie ma iść. Wspięła się po niskich, stromych schodkach do jednego z domków. Zapukała. Po kilku chwilach otworzył jej wysoki, ciemnoskóry chłopak. Spojrzał się na nią ze zrozumieniem.
- Możesz wejść. Rodzice wrócą z Coruscant za tydzień. 
Blondynka skorzystała z propozycji i weszła do jasnego przedpokoju. Chłopak zaprowadził ją do niewielkiej sypialni. 
- Coś się stało? Jeszcze nigdy nie przyszłaś bez zapowiedzi.
- Mam pewną propozycję.
_______________________________________________________________________
Wiem, że krótkie i znowu nic się nie dzieje, ale to już zapewne ostatni taki rozdział. Dodaję nowych bohaterów, którzy powinni odświeżyć tego bloga. Będę teraz opisywać dwie historie, które po jakimś czasie się zbiegną ze sobą. Tak jakby dwie strony. Tyle, że nie dzielą się one na dobrych i złych, tylko... Sama nie wiem. Na Jedi i dzieciaki, które starają się przeżyć za wszelką cenę. Po kilkunastu rozdziałach, spotkają się i będą musieli zacząć współpracować. Nie wiem, kiedy to nastąpi i w jakich okolicznościach, ale taki mam pomysł i mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu :)
W zakładce bohaterowie oczywiście pojawią się nowe postacie :)

NMBZW!



czwartek, 23 października 2014

Wojna odbiera nam wszystko.




Rozdział nie ma nic wspólnego z fabułą bloga, więc proszę się nie denerwować :)
Atari

Nigdy nie chciałam zabijać ludzi. Zawsze od tego uciekałam. Ale teraz... Czasy się zmieniły, ludzie się zmienili, prawo się zmieniło, rząd także jest inny. Trzeba walczyć. O wolność, o życie, o przyszłość, która nie jest kontrolowana przez czujne oko imperatora i jego imperium. I nie chodzi tutaj o przywrócenie Republiki. Tamte czasy także były usiane wojnami, strachem. Senat robił wszystko, żeby to władzy było dobrze. Korupcja i zepsucie przejadało polityków od środka. Nie. O taką przyszłość nie walczy nikt. Trzeba będzie wygrać i rozpocząć wszystko od nowa. W roli przywódcy postawić kogoś, kto ma zaufanie planet, które popierają Rebelię, kogoś z nadzieją i wolą walki o pokój.

Oceniłam sytuację na polu bitwy. Straty były większe po stronie wroga. Szturmowcy i kolaboranci z Corulag jednak byli o wiele lepiej uzbrojeni. Powstańcy mieli dostęp jedynie do starych blasterów i kilku działek. (Coś podobnego do moździerzy. ) Jednak wola walki i wiara w odzyskanie wolności dała nam więcej siły niż broń i liczebność. Ponieważ uczucia potrafią zdziałać więcej niż laserowe błyskawice i granaty. Zacisnęłam pace na broi i wycelowałam w jednego z licznych szturmowców. Żołnierz padł na chodnik ze szczękiem zbroi. Krew zabarwiła szare płytki na czerwono. Pokonałam jeszcze kilku innych przeciwników. Za każdym razem, kiedy zostawali trafieni, wyczuwałam ich ból przez Moc. Nie potrafiłam się zamknąć na odczucia dochodzące do mnie przez Moc. Od dawna żałowałam, że mam tę siłę w sobie. Teraz, kiedy głowa jakiegokolwiek rycerza Jedi była warta więcej niż planeta oddaliłam się od niej i właściwie z niej nie korzystałam. Uświadomiłam sobie przez te kilka lat separacji od Mocy, że nie jest mi ona potrzebna do życia, tak jak zwykle sądziłam. Miecz świetlny i bycie Jedi również mi się nie przydawały.
- Ati!- dziewczyna stojąca kilka metrów ode mnie zawołała mnie używając pseudonimu.
Podbiegłam do niej, jednocześnie strzelając w stronę kilku szturmowców. Uklękłam, opierając się o drzewo, które służyło za zasłonę przeciw pociskom.
- Imperium przysyła posiłki! Musimy się wycofać.
Krzyczała, ale ja słabo ją słyszałam, przez ciągle narastający huk. Hałas był ogłuszający. Kilka dzielnic dalej myśliwce bombardowały dzielnicę przemysłową. Wokół nas wszyscy krzyczeli z bólu bądź po prostu wyrażali swoją wściekłość. Powietrze wokół nas przecinały laserowe błyskawice.
- W naszą stronę zbliża się około pół tysiąca żołnierzy imperium! Nie damy rady! Mamy około trzysta ludzi, zapasy nam się kończą, a rannych wciąż przybywa! Musimy się wycofać!
Nie chciałam tego, ale nie było innej możliwości. Przybliżyłam komunikator na ręce do ust.
- Do wszystkich jednostek! Odwrót! Powtarzam! Odwrót! Uciekać do bunkrów i domów! Nie damy rady! Wycofać się!
Większość naszych posłuchała. Niektórzy jednak nie ruszyli się z miejsca i jeszcze bardziej wzmocnili ostrzał. Padało coraz więcej napastników, ale powstańcy byli zmęczeni po kilkunastu godzinach ciągłej walki. I chociaż teraz wygrywaliśmy, nadciągała armia, która zmiażdżyłaby nas w ciągu kilku godzin.
- Chodź! Zaraz będzie po nas!
Miała rację. Z przerażającą szybkością zbliżały się do nas myśliwce wroga. Chciałam ratować ludzi, którzy się opierali i chcieli walczyć do końca, ale musiałam uciekać. Zostanie byłoby po prostu głupotą.
- Uciekać idioci!- krzyknęłam ostatni raz do komunikatora i puściłam się biegiem za Nady.
Mimo okropnego zmęczenia i bolących ran, biegłam najszybciej jak się da. Kuło mnie w płucach i nie mogłam złapać oddechu. Byłam jednocześnie smutna, że straciliśmy tylu ludzi, ale także szczęśliwa, że imperium straciło o połowę więcej ludzi.
Wybiegłyśmy z ogromnego centrum i skierowałyśmy się w kierunku jednego z ukrytych bunkrów - centrum dowodzenia. Za nami szalał ogień. Myśliwce zbombardowały całe pole bitwy i zmierzały ku jednej z biedniejszych dzielnic mieszkalnych. Niedługo zaczną atakować także część miasta, w której znajdowała się nasza baza, ale trzeba mieć nadzieję, że nasze generatory osłon zadziałają, mimo że są stare. Nagle potężny wybuch odrzucił nas kilka metrów naprzód. Upadłam podpierając się rękami. Boleśnie otarłam sobie nadgarstki, a w mundurze, który miałam na sobie pojawiły się kolejne dziury. Gruzy budynku, w który trafiła bomba cudem ominęły moje ciało. W sumie Moc też nie zawsze przynosi tylko problemy... Podniosłam się z trudem. Chciałabym zostać na ziemi i leżeć bez końca, ale to było marzenie nie do spełnienia. W każdej chwili groziła nam co najmniej śmierć. Pomogłam Nady się podnieść. Niestety została trafiona w lewą rękę. Nie dysponowałam aktualnie środkami medycznymi, które mogłyby powstrzymać krwawienie.
- Dam radę.- powiedziała brunetka z wymuszonym uśmiechem.
Miała zaciętość w oczach. I siłę. Jak każdy dowódca. Uśmiechnęłam się do niej pokrzepiająco. W końcu miała tylko piętnaście lat. Pobiegłyśmy dalej. Sił dodawała mi myśl, że zaraz bieg się skończy i będą w "domu". Bunkrze, który od roku stanowił schronienie i dawał im poczucie czegoś w rodzaju bezpieczeństwa. Oczywiście wszyscy mieli nadzieję, że będą mogli jak najszybciej wyrwać się z śmierdzącego stęchlizną pomieszczenia, w którym jedynym źródłem światła były pręty żarowe, wetknięte byle jak w ściany. Warunki życia były okropne. Czerpaliśmy wodę ze strumyka płynącego przez centrum dowodzenia. Niegdyś bunkier był podziemną jaskinią, ale powstańcy wydrążyli w nim mnóstwo pomieszczeń i wejścia z powierzchni. Wszystko było idealnie ukryte i nawet nie wszyscy sojusznicy o nim wiedzieli.
Gdy już dotarłyśmy do zamaskowanego wejścia, rozejrzałam się uważnie i niechętnie użyłam Mocy, by sprawdzić czy na pewno nikogo nie ma w pobliżu. Pusto. Odkryłam panel w korze wielkiego drzewa i wystukałam skomplikowany kod. Po chwili rozsunęła się ziemia i ukazała długi, schodzący w głąb ziemi korytarz wyłożony niedbale kamieniami i różnymi materiałami. Zamknęłam otwór w korze i zamaskowałam go gałęzią. Weszłyśmy szybko do środka. Zamknęłam tajne przejście i szybkim krokiem ruszyłam w stronę głównego pomieszczenia centrum dowodzenia. Starałam się uspokoić oddech. Czułem jednocześnie ulgę i smutek. Setki ludzi ginie w trwającym teraz bombardowaniu. A my nie możemy im pomóc.
- Nic na to nie poradzimy.- powiedziała piętnastolatka.
Wiedziałam, że jej także jest niesamowicie ciężko. Podczas pierwszych walk straciła prawie całą rodzinę. Jedynie jej młodszy brat, ciężko zraniony podczas wybuchu ich domu, przeżył. Przy pomocy medyków i siostry powrócił do zdrowia. Normalny człowiek nie przeżyłby tego. Ale trzyletni chłopiec była bardzo silny w Mocy. Podobnie jak jego siostra.
- Twoje dziecko też żyje. Ja to wiem.- powiedziała z przekonaniem dziewczyna.
Oczywiście, że żyło. Razem z bratem Nady i kilkoma innymi dziećmi, przebywało w schronie. Nie możliwe było, żeby ktokolwiek odkrył ich bunkier.
- Idź do centrum medycznego.- powiedziałam do Nady.
Otworzyła już usta, jakby chciała kłócić, ale nagły ból w zranionej ręce odgonił wszystko. Odwróciła się i udała się we wskazane miejsce. Nie spełniało ono wszystkich warunków BHP (mam nadzieję że w SW to się tak nazywa xD), ale nie było to szczególnie ważne. Teraz liczyło się to, czy jesteś w stanie walczyć, czy nie. Jak nie to nie jesteś potrzebny i przydzielają cię do jakichś mało ważnych rzeczy. Oczywiście bardzo żadko coś takiego się zdarza. Nie masz ręki? Możesz strzelać drugą. Noga jest nie do wyleczenia? Amputacja od razu i lecisz walczyć bez nogi. Gorzej, jak dostawało się zakażenie, ale... To całkiem inna sprawa. Takie życie na wojnie.
Dotarłam do centrum dowodzenia. Jak zwykle panowało tam zamieszanie i powaga. Stanęłam przy mapie taktycznej i zaczęłam obserwować ruchy imperialnych wojsk. Obok mnie stanął Wido Niro. Mój przyjaciel jeszcze z czasów, kiedy byliśmy Jedi. Oczywiście oboje wyglądaliśmy zupełnie inaczej niż podczas naszej kariery w Zakonie. Najważniejsze; byliśmy starsi, bardziej doświadczeni. I powoli zaczynaliśmy być zmęczeni życiem. A mieliśmy tylko dwadzieścia pięć lat. Dwa i pół roku temu imperium najechało Corulag, na której się ukrywaliśmy. I tak jakoś się stało, że zaczęliśmy aktywnie uczestniczyć w Rebelii. Do tego zmienił się nasz wygląd. Przefarbowałam włosy na ciemny blond i nosiłam soczewki, zmieniające kolor moich oczu na brązowy. Urosłam około dziesięć centymetrów i stałam się bardziej wysportowana. Wido zmienił się jeszcze bardziej. Ściął się na jeża, zmężniał. Wyglądał jak prawdziwy żołnierz, a nie Jedi, który skupia się w wielkiej części na wiedzy i ćwiczy skupienie. Miał na sobie mundur generała. Uśmiechnęłam się do niego.
- Za dziesięć minut zebranie dowództwa. - powiedział.
- Dobrze. Myślę, że jeżeli pokonamy ten pół tysięczny oddział, Imperium uzna, że nie ma po co starać się o Corulag i zostawią ją.
- Ostatnio też tak myśleliśmy. I jeszcze dawniej niż ostatnio. Są tutaj złoża drogocennych materiałów. Imperium to wydobywa, wzbogaca się na tym. Nie odpuszczą tak łatwo. Dobrze o tym wiesz.

Nady
Ponad pół godziny spędziła u medyków, po czym udała się podziemnymi tunelami, sprawdzić, czy dzieci jakoś sobie radzą. Zostawały bez opieki przez całą noc, a w dzień ktoś przychodził do nich mniej więcej dwa razy. Przebywali tam ludzie i istoty humanoidalne. Najmłodsze dziecko miało niecałe pięć lat. Najstarsze zaś trzynaście. Już teraz rwie się do walki. Za rok pewnie dostanie już zezwolenie. Nie ma rodziców, więc jedyne, co mu pozostało, to walka za ojczyznę. Kaa- Ren był człowiekiem. Miał czarne włosy i jasne, prawie białe oczy. Urodził się na Corulag. Został wychowany przez starszego brata. Jego brat zginął przygnieciony odłamkiem myśliwca, który spadł po jednej z bitew między Republiką, a Separatystami. I tyle o nim wiadomo. Druga w starszeństwie była Lea. Pochodziła z Koreli. Miała czekoladową skórę i ciemnobrązowe włosy. Wojna bardzo wpłynęła na jej psychikę. Przez jakiś czas bardzo się bała i straciła uczucia oraz umiejętność mowy przez wydarzenia, których była świadkiem. Potem dzięki dzieciom i pomocy ludzi z bunkra, zaczęły powracać jej ludzkie uczucia. Nauczyła się mówić od nowa, ale i tak rzadko się odzywała. Była bardzo poważną jedenastolatką. Następni w kolejności byli Sakura i Geehr. Około siedmioletnie, bliźniacze Zabraki. Dziewczynka i chłopiec. Ich ojciec walczył w innym rejonie Corulag. Ich matka zginęła po porodzie. Mieli zielonkawą skórę i ciemnozielone, głębokie oczy. Najbardziej żywiołowi z grupy dzieciaków. Po nich brat Nady- Aien. Sześć i pół letni, zazwyczaj smutny chłopiec o jasnych włosach i brązowych oczach. Urodzony na Corulag. Dalej Mia Gaandee. Sześciolatka z Tatooine. Jasnowłosa dziewczynka o przepięknych, szmaragdowych oczach, w których tliły się iskierki radości. Najmłodsze dziecko. Pięcioletni synek Atari- Wael. Był on wesołym i uczynnym chłopcem. Miał on blond włosy i złote oczy. Nady zawsze myślała, że kolor włosów ma po mamie, a oczu po ojcu. Był wysoki jak na swój wiek i bardzo zwinny. Jednak podobnie jak wszystkie dzieci ze swojego otoczenia, był o wiele bardziej dojrzały od dzieci, które miały szczęście wychować się z dwojgiem rodziców w ciepłym domu z dala od wojny, strachu i bólu. Tutaj tak nie było. Wszyscy po jakimś czasie chwytali za broń i ruszali do walki.

Nady ponad godzinę spędziła z z dzieciakami, bawiąc się z nimi i rozmawiając, po czym poszła do centrum dowodzenia, by zapoznać się z planami i taktyką na następne dni.

3 lata później
Atari

Po raz kolejny walczyliśmy. Straty były ogromne. Na szczęście po stronie wroga. Tym razem nie braliśmy przypadkowych oddziałów, tylko najlepiej wyszkolonych ludzi. Można ich nazwać "komandosami". Oczywiście ich umiejętności, a umiejętności najlepiej wyszkolonych jednostek Imperium, były jak ziemia, a niebo, ale i tak radzili sobie bardzo dobrze.
Wycelowałam w kolejnego szturmowca w białej zbroi. Nacisnęłam spust. Laserowa błyskawica pomknęła w stronę żołnierza i zrobiła w jego pancerzu. Upadł z jękiem na ziemię. Czułam jak życie ucieka z niego szybko.I wtedy nagle poczułam okropny ból w plecach. Obraz mi się zamazał. Przycisnęłam jedną dłoń do bolącego miejsca. Poczułam lepką ciesz przepływającą mi między palcami. Jęknęłam z bólu. Upadłam na kolana. Zginąć w taki sposób. W sumie... Nie jest to najgorsza śmierć. Bohaterska. Kiedy byłam w Zakonie, zawsze o takiej marzyłam. Ale teraz, gdy mam synka... Chyba wolałabym zginąć ze starości. Upadłam na ziemię. Cały świat zmienił się w ciemną plamę, po czym wszystko znikło. Odgłosy bitwy przestały do mnie docierać, a ja sama czułam się tak, jakby wiatr unosił mnie ponad chmurami.

Wido

Przez tyle lat starał się nie korzystać z mocy. Chciał być podobny do normalnych żołnierzy, którzy potrafią zadbać o swoje życie i bezpieczeństwo swoich rodzin polegając na własne sile, sprycie i ocenie sytuacji. Do ludzi, którzy nie potrzebuję tajemniczej Mocy do istnienia. Ale teraz mimo wszystkich blokad jakie przez lata powstawały w jego umyśle, przebił się ogromny ból. Poczuł, że ktoś bardzo mu bliski cierpi. Nie wiedział kto. Pierwsza do głowy przyszła mu dawna przyjaciółka z Zakonu Jedi, ale ona przecież zaginęła dawno temu. Kilka dni przed wykonaniem przez klony Rozkazu 66. Nigdy nie poczuł jej śmierci, ale myślał,, że nie żyje. W końcu po długim okresie spędzonym bez niej na Corulag, powoli zapomniał, jak wyglądała miłość jego życia. Jedynie brązowe włosy pozostały mu w pamięci. I uśmiech. 
Druga była Atari. I tylko kiedy o niej pomyślał, wiedział, że coś jest z nią nie tak. Wystukał odpowiednią kombinację przycisków na komunikatorze.
- Atari? Atari, zgłoś się!
Nic. Cisza. Wido zadrżał ze strachu o przyjaciółkę. Chciał już po nią biec nie zważając na nic, ale przelatujący kilka milimetrów od jego głowy pocisk, który przeleciał mu obok głowy, przypomniał mu, gdzie się znajduje. Strzelił kilka razy w stronę przeciwnika. Jeszcze raz spróbował połączyć się z blondynką, ale nie odpowiedziała. Dobrze wiedział, gdzie powinna się znajdować. Przekazał dowodzenie swojemu zastępcy i przemykając między budynkami, starał się jak najszybciej przedostać do kobiety. Żałował, że Nady nie została przydzielona do walki w oddziale Atari. Na pewno by jej pomogła. 

Nady

Osiemnastolatka zwyczajnie w świecie się nudziła. Nie przydzielili jej do jednej z najważniejszych walk, która mogła zadecydować o wyzwoleniu Corulag. Była świetna w walce! Od pięciu lat tylko ćwiczyła i walczyła o wolność. A teraz siedzi w bunkrze. 
Prychnęła ze złością i ruszyła w stronę pomieszczenia dla dzieci. Musiała sprawdzić, czy wszystko z nimi dobrze. Ilość dzieci zmieniła się. Nikt nie doszedł, ale trójka odeszła. Szesnastoletni Kaa -Ren walczył w oddziale Wido Niro, a czternastoletnia Lea została sanitariuszką. Miała naprawdę niesamowity do leczenia ludzi. Samym głosem potrafiła zdziałać cuda z psychiką człowieka. Zabrak Geehr został zawalony gruzem podczas bombardowań terenów, pod którymi znajdował się bunkier. Reszta żyła i miała się dobrze. 
Jak zwykle pojawienie się Nady wywołało radość dzieci. Miała niesamowity talent do maluchów. Zawsze, nawet kiedy była smutna, starała się przy nich sprawiać wrażenie szczęśliwej. Nigdy nie wspominała o wojnie. Chciała by te dzieci miały choć w jakiejś części normalne dzieciństwo. Jeżeli na wojnie to jest możliwe. Pograła z nimi w kilka gier, wysłuchała wszystkiego, co mają do powiedzenia i poopowiadała im kilka dowcipów. Cieszyła się, że może poświęcić im choć trochę swojego czasu.
I nagle poczuła okropny ból w czaszce. Jakby dostała kulą.
- Nady?!- przestraszyła się Sakura.
Osiemnastolatka z trudem łapała oddech. Ból był niesamowity. Wyciskał łzy z jej oczu. Jeszcze nigdy się tak nie czuła. Nawet, kiedy została trafiona w ramię strzałem z blastera. Bo teraz ból nie był fizyczny. Był psychiczny. Pierwszy raz w życiu tak cierpiała.
Wszystkie dzieci wpatrywały się w nią przestraszone. Wael nagle zaczął płakać.
- Mama...- wyjąkał, przecierając oczy.
Nady udało się choć trochę opanować ból. Kliknęła jakiś przycisk na komunikatorze. Właściwie nie wiedziała z kim chce się połączyć. Coś kierowało jej ruchami. Jak dziwna siła. Jednak nie spodziewała się usłyszeć głosu Wido Niro.
- Co jest?- był zdenerwowany, jakby stało się coś złego.
- Co się stało? Miałam przeczucie, że właśnie wydarzyło się coś złego.
Chciałam jak najszybciej się dowiedzieć, dlaczego wybuchnął we mnie dziwny niepokój. To było takie dziwne. Coś podpowiadało mi, że stało się coś strasznego. Już wiele razy tak było. Kiedy leciał w moją stronę strzał z lasera, wiedziałam, kiedy mam się uchylić. Nawet jeśli był dla mnie zupełnie niewidoczny. Albo jeszcze przed wojną w szkol na testach. Zawsze, gdy miałam jakieś przeczucie, że mam wybrać tę, a nie inną odpowiedz, ufałam mu i okazywało się, że było to słuszne. Ale dzisiaj... Czułam wszystko tak wyraźnie. Pierwszy raz bolało mnie to. Wcześniej... Nigdy.
- Ech... Nie ważne. Nie zadręczaj się tym.
Wael zaczął płakać jeszcze głośniej. Ciągle powtarzał jedno słowo: mama.
- Atari!- wykrzyknęłam nagle.- Słuchaj, powiedz tylko, co z nią. Wael ciągle ją wzywa, a mnie na samą myśl o niej ogarnia niepokój.
- Atari... Dostała w plecy.
Zmroziło mnie. Czułam, że zaraz się rozpłaczę. Ona była dla mnie jak rodzina! Nie mogę jej stracić! Zaopiekowała się mną i Aienem, gdy nie mieliśmy właściwie nic. Poznaliśmy ją, kiedy byliśmy naprawdę mali. Teraz ledwie pamiętam moich rodziców, a Aien traktuje Atari jak mamę. Ja ledwo udźwignęłabym jej stratę, a co dopiero on. Zawsze jest smutny, ale w takiej sytuacji całkiem by się załamał.
- J-jak? Dokładnie przeanalizowałam plany! Ona i jej ludzie powinni walczyć przed kilkoma drapaczami chmur, wąskie przesmyki między budynkami miały być kontrolowane przez naszych, żeby wróg się tamtędy nie przedostał. To właściwie niemożliwe...
- To był nasz.
Ze zdziwienia otworzyłam szerzej oczy. Jak tak można... Zdradzić swoją ojczyznę.
- Macie go?
- Tak. Osądzony na miejscu.
- Jaka...
- Natychmiastowa egzekucja.
- Ale czy Ati przeżyje?
Zapadła cisza. Ktoś coś mówił, ale dziewczyna nie rozróżniała słów. Po chwili zdała sobie sprawę z tego, ze syn Atari przestał płakać. Wpatrywał się tempo w ścianę, a jego oczy, jak i twarz pozbawione było wszelkich emocji.
- Dostała w plecy, z lewej strony. Uszkodzone serce. Nie żyje...
Nady czuła, że mężczyzna czuje się tak jak ona. Tyle, że on starał się ukryć swoje uczucia i cierpiał w środku. Ona nie bała się płakać. Właśnie straciła przyjaciółkę, matkę, dowódcę. Jedną z najważniejszych osób w jej życiu. To było okropne. Przepełniała ją pustka. Nadal nie do końca wierzyła, że jej mentorka i opiekunka już nigdy z nią nie porozmawia, nie przytuli, nie pocieszy. Czuła się zostawiona. Nie wiedziała, czy da sobie radę. Sama w świecie spętanym wojną, obciążona opieką nad młodszym, zamkniętym sobie światem. Teraz jeden błędny krok i nastąpi jej koniec. Chociaż... Przytłoczona wszystkimi wydarzeniami zdała sobie sprawę, że czeka na ten koniec już od bardzo dawna.
_____________________________________________________________________
Cześć :) I tak oto długo po obiecywanym czasie pojawia się o-s c: Ale jak to się mówi, ważne, że jest. Mam nadzieję, że się podobało! Dedyk dla Wiki za zrobienie przepięknego szablonu na mój drogi blog !! 
NMBZW!

sobota, 20 września 2014

Rozdział 34

Mirlea


Już wiedziałam po co trafiłam do tej jaskini. Oczywiście miało to związek z moim przekleństwem i przodkami. Jak zwykle muszą wściubiać nos w nieswoje sprawy. Wbrew wszystkim prawom muszą wychylać się z grobu i mieszać mi w życiu. Chyba im się nudzi...  o oczywiście już kilkadziesiąt razy starali się rozwalić galaktykę i muszą się jakoś odstresować, a mieszanie mi w głowie i kierowanie przeznaczeniem to przecież świetna zabawa! Dla nich. Ale teraz koniec z myśleniem o martwych, ale żywych kretynach. Muszę przemyśleć aktualną sytuację. A więc stoję sobie w wielkiej grocie. Chyba wielkości świątyni Jedi. Cała jest obsypana kryształami do mieczy świetlnych. Były one jedynym źródłem światła i mimo, że były ich tysiące, wszędzie panował półmrok i niewiele można było zobaczyć. Tylko jeden punkt był idealnie widoczny. Kryształ, który wzywał mnie tutaj od samego początku. Piękny, ale przerażający. Po prostu mój. Oczywiście jego krwistoczerwony kolor i bijąca od niego ciemna strona idealnie wpasowała się w plany przodków. Wszystko, by mnie pognębić. I teraz tylko pytanie: co ja mam do cholery zrobić!? Siedzieć tu i czekać całą wieczność, czy spróbować wziąć ten kryształ i zobaczyć, co się stanie.
- Nie.- powiedziałam
Pewne przeczucie mówiło mi, że jak wezmę kryształ, moje przeznaczenie będzie się kierowało jedynie ku ciemnej stronie. Zawsze tak jest, kiedy człowiek ma przodków, którzy z łatwości tobą kierują. Ech... Niedługo pewnie dojdę do końca mojej drogi. I będę musiała wybierać. 
I wtedy zdałam sobie sprawę, że kryształ spoczywa w mojej ręce, a jaskinię powoli spowija mgła. Dostałam nagle zawrotów głowy i upadłam. Ale nie poczułam, że moje ciało obija się o kamienie. Za to ciepło i poczucie bezpieczeństwa ogarnęło moje ciało i umysł. A potem była tylko porażająca biel, która z każdą sekundą malała i odsłaniała różne przedmioty. Było tak przyjemnie. To uczucie było tak niesamowicie realne. Powoli zapominałam, co się działo przed moim wejściem do groty, a o niej samej pomagał mi pamiętać jedynie ciepły ciężar w mojej dłoni. Zaciskałam na nim palce z całej siły, mimo że chciałam się go pozbyć. Rzucić go jak najdalej od siebie. Tylko że jakaś część mnie nie pozwalała mi na to. Zaciskała moje palce i nie pozwalała dojść do głosu chęci pozbycia się kryształu. Zorientowałam się, że mam zamknięte oczy. Rozchyliłam najpierw jedną powiekę, a potem drugą i z ulgą zauważyłam, że jestem w szpitalu na pokładzie któregoś ze statków Republiki. Przypomniałam sobie, że walczyliśmy na Korribanie, a kiedy już wygraliśmy i zaczęliśmy wykonywać ostatnie powierzone nam zadania, poczułam niewyobrażalny ból, a w mojej głowie rozpoczęła się ogromna kłótnia, jakby ktoś puścił mi prosto do ucha jedną ze sprzeczek w senacie ustawiając głośność na full. A potem była tylko ciemność i te okropne głosy! Aż współczuję senatorom, ż muszą ciągle to przeżywać. Ja bym zwariowała. A potem obudziłam się...
Za nic nie mogłam przypomnieć sobie, co robiłam we śnie. Wiedziałam, że coś robiłam i mgliście pamiętałam grotę, w której był ten kryształ, ale nic więcej. I o co chodzi z tym kryształem? Wydaje mi się, że był czerwony, a teraz jest biały i podłużny. Ech... Pamięć płata mi figle. Tylko ciekawe jak ten kryształ przeszedł ze snu do realnego życia.
Westchnęłam cicho i uniosłam się do pozycji siedzącej. Za oknem niebieskie i białe promienie przemijały z ogromną szybkością. Czyli, że jesteśmy już w nadświetlnej. Wracamy na Coruscant.

Chazer
Wiedziałem, ze ktoś wtedy walczył! Może i wydawało mi się, że to słyszałem, ale na pewno to czułem! W końcu zawsze czuję, jak Atari jest w niebezpieczeństwie... Ale dlaczego? Rozumiem więź między mistrzem i padawanem, czy też najlepszymi przyjaciółmi, ale między mną, a Ati nie ma nic poza przyjaźnią. Często się kłócimy i mamy różne zdania na wiele tematów. Czasem doskonale się rozumiemy i ogólnie lubię z nią rozmawiać i dyskutować, bo ona jedyna nie widzi we mnie kompletnego kretyna, który zawsze się wygłupia i jest niezdarny, jak hutt w składzie porcelany. Ale żeby utworzyła się jakaś więź między nami, to nie wiem czemu. Ech... Nad tym to się nie powinienem zastanawiać. W końcu co ja będę filozofować. To nie oja działka. Ja tu tylko niszczę roboty. Pomyślałem. Podniosłem się z pryczy, na której spałem wraz z Wido. Ja na górze, a on na dole. Przeniosłem nogi za barierkę i zeskoczyłem lekko lodując na podłodze. 
Chyba odwiedzę Atari. Musi być smutna po tej przegranej walce.

Kilka minut później byłem już o krok od centrum medycznego. Składało się ono z sześciu pomieszczeń. Trzech normalnych sal uzdrawiania, ostrego dyżuru, gabinetu chirurgicznego i korytarza łączącego wszystkie miejsca. Atari leżała w jednej z trzech zwykłych sal całkiem sama. Wszystkie ranne klony, a było ich wyjątkowo mało, zapełniły jedną salę, a dla Dathomirianki nie było już miejsca. Za to Mirlea leżała na ostrym dyżurze, ponieważ nikt nie wiedział, co jej jest. Cóż. Logika robota medycznego... Przechodziłem właśnie obok tej sali i zauważyłem dziewczynę normalni siedzącą na  łóżku. Mirlea! Ucieszyłem się i mimo braku pozwolenia wszedłem do pomieszczenia.
- Cześć.- powiedziałem cicho. 
Nie chciałem jej przestraszyć. W końcu dopiero co się obudziła. Nie chciałem, żeby zasłabła, czy coś.
Obróciła się w moja stronę, a na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Atari ładniej się uśmiecha. Przemknęło mi przez głowę. Czemu o niej myślę? Przecież to tylko dziewczyna!
- Coś się stało? Jesteś rozdrażniony.
Jak zwykle zapomniałem, że przecież kiedy się nie bronię, inni Jedi mogą z łatwością wyczuć moje emocje.
- Nie nic. Nie zawracaj sobie tym głowy. Znaczy... Ech... Słuchaj to nic. Odpoczywaj lepiej. Byłaś nieprzytomna dwa dni.
- Co? Jejku. Nie spodziewałam się, że nie funkcjonowałam aż tyle. Ale cóż, to co się stało się nie odstanie. Zmierzałeś do kogoś?
- Ja? No... Nie, tak, nie ważne. Dopiero co się obudziłaś, muszę poinformować o tym Mistrza, będę już szedł.
- Czekaj.- zatrzymała mnie.- Jeżeli idziesz do Ati, to przekaż jej, że miałam rację. Tylko tyle. Ona na pewno zrozumie. 
- Okej...- powiedziałem niepewnie.
Wychodząc zamknął za sobą dokładnie drzwi i połączyłem się z Obi-Wanem.
- Tak?
Odpowiedź nastąpiła bardzo szybko, jakby mistrz spodziewał się połączenia.
- To ja Chazer. Szedłem odwiedzić Atari, zobaczyć, co z jej ręką i jak się czuje i przechodziłem obok sali Mirlei. Już się obudziła i chyba jest w dobrym stanie.
- Dzięki niech będą Mocy. Obawiałem się, że to coś poważnego. Dziękuję, że mnie powiadomiłeś. Niech Moc Będzie Z Tobą.
- I z Toba Mistrzu.
Kenobi się rozłączył, a ja szybkim krokiem skierowałem się do miejsca, gdzie przebywała Ati. Już i tak dużo czasu zmarnowałem na innych.

Wchodząc do sali przywitałem się, ale nie udzieliła mi odpowiedzi. Spała. Wyglądała tak uroczo. Przymknięte powieki, czarne włosy rozsypane po poduszce, jasna cera i śliczny, senny uśmiech. Wszystkie te elementy tylko pogłębiały jej urodę. Wyglądała tak słodko, tak bezbronnie. Idealnie.
- Chaz?- zapytała sennie, podnosząc się do pozycji siedzącej.
Otrząsnąłem się z zamyślenia i usiadłem na krześle obok jej łóżka.
- Cześć. Byłem u Mirlei i chciałem też sprawdzić, co u ciebie.
- Już się obudziła?- zapytała zaskoczona.
Skinąłem głową. Nadal trudno mi było cokolwiek powiedzieć. Przyłapała mnie na przyglądaniu się jej podczas snu. Dosyć dziwne.
- To cudownie! Już się bałam, że coś jej będzie.
Nagle skrzywiła się z bólu i złapała za ramię. Mruknęła jakieś przekleństwo w nieznanym mi języku.
- Właśnie, co z twoją raną.
Skrzywiła się lekko i przewróciła oczami. Sygnał, że nie chce o tym rozmawiać. Pewnie jak zwykle nie może znieść myśli o porażce. Starałem się w myślach wynaleźć jakikolwiek temat, żeby nie siedzieć w ciszy, ale mi to nie wychodziło. O pogodzie w nadświetlnej przecież z nią nie porozmawiam. "Ładna dzisiaj pogoda za oknem, prawda? Tak, wyjątkowo biało-niebiesko-czarno. To takie niesamowite." I wtedy przypomniałem sobie pewną rzecz sprzed kilkunastu minut. Mirlea.
- Kiedy byłem u Mirlei, to kazała mi powiedzieć. Nie wiem, o co właściwie chodzi, ale powiedziała, że zrozumiesz. Ona mówi, że miała rację. I tyle. Ona zazwyczaj ma rację więc nie wiem, co mogło was poróżnić, ale...
- Spoko...- powiedziała cicho czarnowłosa.
Spoglądała na mnie lekko zdziwiona, jakbym zrobił coś dziwacznego.
- Ja to rozumiem. Mógłbyś mnie zostawić samą? Muszę pomyśleć.
Ta wiadomość naprawdę wyprowadziła ją lekko z równowagi. Była jakaś nieobecna, ale zadowolona. Wyszedłem z sali, żegnając się z nią. Nie usłyszałem żadnej odpowiedzi, ale nie potrzebowałem jej. Nie spodziewałem się, że ta dziwna sytuacja i tajemnicza wiadomość od Mirlei tak mnie zaciekawi. Po prostu nie przestawałem o tym myśleć. Co poróżniło dziewczyny i czemu Atari wyglądała jakby przez tą jedną wiadomość uwierzyła, że Mirlea miała rację.
- Pewnie jakieś babskie sprawy.- powiedziałem do pustego korytarza i skierowałem się w stronę swojego tymczasowego pokoju.
______________________________________________________________________
Nie wiem czemu ten rozdział jest taki krótki. Starałam się opisywać uczucia, wygląd, dialogi pisać, ale rozdział i tak jest króciutki... Wszystko co piszę jest strasznie krótkie. Ale nie mam innego pomysłu, co w tym rozdziale powinno się jeszcze znaleźć. Wszystko, co zaplanowałam na zakończenie tej serii o wydarzeniach na Korribanie. Mam nadzieję, że mimo rozmiaru się wam podobało :) Pod stronami jest ankieta. Proszę o głosowanie :)

NMBZW!