poniedziałek, 21 grudnia 2015

Rozdział 63



Mirlea

Jaskinia, która początkowo była jedynie koszmarem, teraz stała się miejscem, do którego jej umysł chętnie wędrował każdej nocy. Oswoiła to przesiąknięte Mocą miejsce. Potrafiła już uspokoić bitwę Ciemnej i Jasnej strony, znajdując pełne równowagi miejsce po środku. Tam też spotykała się z istotami, które pomagały jej pojąć tajniki Mocy, nie tylko Jasnej, ale też Ciemnej. Najbardziej Mirleę cieszyły spotkanie z przodkiem, który nie był ani Sithem, ani Jedi. Kierował się własną filozofią opartą na równowadze. Rozumiał on obie strony tak samo dobrze. Jak przystało na upadłego Jedi i nawróconego Lorda Sith w jednym.
Schyliła lekko głowę, kiedy przed nią pojawił się mężczyzna w czarnej szacie.
- Wojna niedługo dobiegnie końca.
- To cudownie!- wykrzyknęła dziewczyna.
W jej sercu natychmiastowo pojawiła się radość. Konie wojny, koniec strachu, cierpienia i śmierci! W kocu zapanuje pokój! On nigdy się nie mylił, zawsze miał rację! Ale... Przecież nie powiedział, że nadchodzi zwycięstwo. Z resztą, Mirlea pojęcia, czy kiedy mówi o wygranej, chodzi mu o sukces Separatystów, czy Republiki. W końcu zawsze miał odmienne spojrzenie na świat.
- Kto wygra...?- zapytała niepewnie, bojąc się odpowiedzi.
Jednocześnie była jej ciekawa, ale nie chciała się dowiedzieć. Nie wiedziała, jakiej odpowiedzi powinna się spodziewać. On nigdy nie mówił nic dosłownie. Nie mógł. To było ograniczenie Mocy Mirlei. Wiedziała, że jeszcze wiele lat minie, nim opanuje do perfekcji swoje wyjątkowe umiejętności.
- Jednocześnie ci, których wygranej pożądasz i ci, którzy wygraliby, niezależnie od tego, kto zwycięży. Przegracie mimo odniesionego zwycięstwa.
Nie, tego się nie spodziewała. Co miała znaczyć ta odpowiedź? Przecież w tej wojnie są tylko dwie strony... Republika i Jedi przeciwko Separatystom i Sithom. Skro wygra Republika, to czemu ma jednocześnie przegrać? Czyżby Senat miał upaść? Ale to nie będzie oznaczało przegranej Jedi, więc to nie byłaby pełna porażka. Zakon sam z siebie też przecież nie upadnie, Mistrz Yoda nigdy do tego nie dopuści, przecież dostrzegłby zagrożenie.
- Czy Senat przestanie istnieć?
- Będzie trwał jeszcze przez wiele lat.
Kiedy tylko to powiedział, rozpłynął się, zostawiając po sobie niesamowicie potężną aurę Mocy. Dziewczyna warknęła, zdenerwowana swoją słabością. Duchy mogły się pokazywać tylko wtedy, kiedy panowała nad swoimi emocjami, nie podsycając żadnej ze stron. Mirlea wiedziała, że już nikt się nie pojawi, więc uklękła i dzięki medytacji jej umysł powrócił do swojego ciała w świątynnym pokoju. Wiedziała, że powinna się udać ze zdobytymi informacjami do Mistrza Yody, ale bała się tego. Możliwość komunikacji z użytkownikami Ciemnej Strony została wymyślona przez Nagę Sadowa. Mirlea jako jego daleka potomkini, potrafiła korzystać z tej umiejętności od dziecka, nie w tak zaawansowanej formie jak teraz. Mistrz zabronił jej kontaktów z Sithami, ale ona i tak to robiła. Nikt nie uwierzyłby jej, że nie pogrąża się przez to w Ciemnej Stronie. Opanowała to, ale inni by jej nie uwierzyli. W końcu Jedi zbyt mocno zagłębili się w Jasnej Stronie, wszystko inne uznając za zagrożenie. Nie miała zamiaru im nic mówić. I tak nikt nie uwierzyłby nawróconemu Sithowi i zwykłej Rycerz Jedi.

Atari


Kolejny głośny wybuch wywołał u mnie niekontrolowane dreszcze. Nie bałam się wybuchów, ale ciało nadal reagowało wbrew mnie.
- Komandorze, okrążyli nas!- krzyknął jeden z klonów.
Miał rację, z przodu i po bokach była ogromna armia droidów, której się nie spodziewali, a za nimi leciały bombowce, które bez przerwy wracały, by zabić coraz więcej klonów. Ta bitwa była przegrana. Wszyscy mieli na niej umrzeć. Pierwszy raz naprawdę się przestraszyłam. Już teraz straciliśmy ogromne ilości klonów, a miało ich zginąć jeszcze więcej. Fabryka droidów, którą atakowaliśmy miała być prawie pusta! Wywiad doniósł, że większość jednostek została wysłana na front. Nikt nie spodziewał się tak wielkiej armii. Mieliśmy tylko zniszczyć fabrykę.
- Atari! Weź grupę klonów i wykonajcie misję! Fabryka jest na północ, macie wolną drogę, małej grupie się uda! Ja zostanę tutaj i będę walczyła do końca.
Yala szybko chwyciła mnie za ramię, by dodać mi otuchy, po czym pchnęła mnie w stronę komandosów.
- Ale Mistrzyni...
Nie chciałam iść. Miałyśmy iść tam we dwie, ona znała cały plan, była o wiele bardziej doświadczona, widziała jak dowodzić! No i... nie miała szans by przeżyć na tej bitwie. Droidów było zbyt wiele.
- Chodź ze mną Mistrzyni... Nie dam rady, proszę.
Nie odpowiedziała, tylko pobiegła by zniszczyć kolejne roboty. Z bólem serca odwróciłam się i machnęłam na komandosów, by ruszyli za mną. Wbiegłam do lasu, nie oglądając się za siebie. Klony biegły za mną, nie robiąc żadnego hałasu. Starałam się nie wsłuchiwać w odgłosy bitwy, krzyki i ciągłe wybuchy, ale było to wyjątkowo trudne. Ciągle widziałam wizję umierającej Yali. Nie chciałam, by to się tak kończyło, nie chciałam tracić kolejnej Mistrzyni.Czemu wojna musi być taka okrutna? Bultar, Ahsoka... Nie chcę, by Yala do nich dołączyła.
- Komandorze, do celu został kilometr. Za pięć minut wyjdziemy z lasu i zostanie nam do pokonania około dziesięć metrów otwartej przestrzeni. Jeśli będziemy mieli szczęście, dojdziemy do murów niezauważeni.
- Zamaskuję nasza obecność przed wszelkimi czujnikami.
- Tak się da?
- Moja rasa ma na to sposoby.- odpowiedziałam.
Skupiłam się na tej ukrytej części Mocy, której Jedi nie dostrzegali albo z niej nie korzystali. Mroczna energia będąca podstawą starożytnej magii Sithów i magii Dathomirianek była zła, ale dla powodzenia misji musiałam skorzystać z magii* ocierającej się tak mocno o Ciemną Stronę. Wyczułam wszystkie urządzenia z czujnikami i zamgliłam przed nimi naszą obecność. Miałam nadzieję, że to zadziała. Nigdy jeszcze nie próbowałam czegoś takiego robić na tak ogromną skalę. Matka mi tylko trochę o tym mówiła podczas mojej wizyty na Dathomirze, a resztę wyczytałam z książek. Nie byłam jeszcze w tym dobra.
- I tak musimy być bardzo ostrożni. Nie wiem, jak zaawansowana jest nasza niewykrywalność.
Kiedy dotarli na skraj lasu, Atari uważnie przyjrzała się murom. Komandosi już namierzyli strażników i wykonywali szybkie taktyczne obliczenia.
- Trzy roboty mają nas w zasięgu wzroku. Zawsze jeden z nich obserwuje nasz teren, więc nie mamy szans przedostać się niezauważeni. Nawet z ochroną tej całej Mocy...- powiedział jeden z nich.
- Komandorze, widzi pani tamto drzewo?- wskazał na obumarłą już, zsuwającą się ze zbocza brzozę.- Gdyby się całkowicie oderwała od ziemi i spadła, narobiłaby sporo hałasu. Dość daleko od nas. Droidy na pewno zareagowałyby i poszły sprawdzić, co się dzieje. Ich uwaga zostałaby przytłumiona, a wtedy my przedostalibyśmy się pod mur i się na niego wdrapali.
- Świetny pomysł...
- Nix.
- Świetny pomysł, Nix. Dobra, po tym jak strącę drzewo, poczekamy pięć sekund, aż strażnicy się odwrócą i odejdą. Wtedy przystępujemy do realizacji planu.
Skupiłam się na odległym drzewie. Całkiem nieźle je widziałam, mimo tego, że już dawno zaszło słońce. Zaleta pochodzenia z Dathomiry. Chwyciłam drzewo Mocą i wyszukałam jego korzenie. Delikatnie naruszyłam je, niszcząc powoli opór brzozy. Spokojnie pociągnęłam jeszcze trochę i z zadowoleniem usłyszałam naturalny trzask puszczających korzeni i uderzenie drzewa o ziemię.
Na murach od razu zapanowało poruszenie. Droidy zbiegły się w zachodniej części, celując w drzewo. Tymczasem my ruszyliśmy po cichu do murów, bez problemu przedostając się przez otwarty terem. Separatyście najwyraźniej nie pomyśleli o zabezpieczeniu w postaci ładunków wybuchowych. W sumie, nic dziwnego. Jeszcze w zeszłym tygodniu nikt nie wiedział o istnieniu fabryki. Mogli czuć się bezpiecznie.
Komandosi zaczepili linki o mur i zaczęli wspinaczkę. Nie był on szczególnie wysoki, więc korzystając z Mocy, odbiłam się od ziemi i skoczyłam. Złapałam się krawędzi muru i lekko podciągnęłam, żeby zobaczyć, czy nie ma żadnych strażników. Na szczęście pusto, Podciągnęłam się i ukryłam za pobliską budką strażniczą. Czworo klonów już po chwili stało obok mnie, uważnie się rozglądając. Nix zakradł się do strażnicy i pogrzebał przy przewodach elektrycznych.
- Nie włączą już alarmu. Przynajmniej nie stąd. Przy okazji pobrałem mapę fabryki, już wysyłam ją wszystkim. Pani komandor, może pani zajrzeć w mój umysł, czy coś podobnego?
- Niestety, jestem jeszcze tylko padawanem. Prowadź.
- Tak jest.

Ahsoka

Wyszła z baru, po kolejnym męczącym dniu pracy. Każdy dzień był dla niej męką, nie potrafiła się przyzwyczaić do życia poza świątynią, ale musiała sobie poradzić. Nie chciała tam wracać, nie teraz, kiedy już prawdopodobnie wszyscy jej nienawidzą. Nie pożegnała się z Atari, Mirleą i chłopakami. Znała ich. Wiedziała, że za takie numery potrafią się wkurzyć. Gdyby wróciła, nic już nie byłoby takie samo. Nie potrafiłaby spojrzeć w oczy im wszystkim. Bo czemu wraca? Nie potrafi sobie poradzić z życiem normalnych istot? O nie! Ahsoka była zbyt dumna, by wrócić i pokazać im wszystkim, jak jest słaba. Musiała skoczyć z tym wszystkim! Zakonem, Republiką i wojną. I z przyjaciółmi. W końcu... nawet ie wysłali jej wiadomości. Stary komunikator nadal trzymała w mieszkaniu, ale tylko Anakin nagrywał się, prosząc ją o powrót. Ale Atari... nawet słowa nie wysłała. Najwyraźniej ta przyjaźń nic dla niej nie znaczyła!
Ze złości togrutanka kopnęła puszkę, która akurat znalazła się w jej zasięgu. Miała ochotę coś rozwalić. Pierwszy raz przepełniała ją taka złość, gorycz... wściekłość. Wręcz nienawiść. Nie wiedziała nawet, czego nienawidzi. Nie obchodziło jej to. Chciała zerwać wszystko. Łańcuchy, które przykuwały ją do Zakonu Jedi.** Była wolna. Wcześniej też tak myślała, ale teraz przekonała się, jakie jest prawdziwe znaczenie tego słowa. Ujrzała nową drogę. Nie zamierzała jednak do końca porzucać tej starej. Moc pokazała jej nowe możliwości. Ahsoka dostała nowe życie i miała zamiar je wykorzystać.

***********

*Uznałam, że czary, którymi posługują się Siostry Nocy nie można nazwać Mocą. Była starożytna magia Sithów, opierająca się na Mocy, więc magia wiedźm też może być jakimś elementem Mocy, z którego jednak Jedi nie korzystają. W końcu nie od dziś wiadomo, że Ciemna Strona jest bardziej rozbudowana :P
**"[...] zrywam łańcuchy. Moc mnie oswobodzi"
____________________________________________________________
Tam tadaaam!
Oto jestem, spóźniona o jeden dzień, wybaczcie. Po prostu, rano cmentarz, po południu Przebudzenie Mocy! Jak wasze odczucia, co do seansu? Ja się zakochałam, świetny film, efekty specjalne i aktorzy boscy. Tylko TEN jeden moment... Łezki poszły, ale nie rozpaczam. Śmierć urozmaica fabułę.

Zastanawiam się nad napisaniem świątecznego One Shota. Jak myślicie?

Niech Moc będzie z Wami!!!

niedziela, 6 grudnia 2015

Rozdział 62

Avis

Obudziła się, czując, że nie leży na gorącym piasku pustyni, tylko na przyjemnie chłodnym posłaniu. Było dość ciepło, jak to na Tatooine, ale czuć było, że trafiła do jednego z niewielu domów z klimatyzacją, chwała niech będzie wybawcy, że się szarpnął na chłodzenie domu.
Avis poruszyła się lekko na posłaniu i od razu tego pożałowała. Sprint po pustyni bez żadnej wcześniejszej rozgrzewki poskutkował bólem wszystkiego. Ściągnęła łopatki i odetchnęła. Ból, który rozszedł się po jej plecach należał do rodzaju tego przyjemnego bólu, który mimo wszystko daje pewną ulgę. Napinała wszystkie mięśnie, żeby nieco je rozruszać bez wstawania z łóżka. Przyjemne i pożyteczne. Przy okazji mogła nasłuchiwać tego, co dzieje się w domu. Skupiła się, starając się wyczuć Moc, przepływającą przez nią. Była mistrzynią w kontroli umysłu, ale inne aspekty Mocy miała opanowane o wiele słabiej. Tylko od kontroli umysłu zależało jej życie, dlatego skupiała się nad rozwijaniem tej sztuki, inne wykształciła jedynie przy okazji. Zajęło jej to wiele lat, ale się opłaciło.
Ktoś wszedł do domu. Jego obecność na terenie mieszkania, pojawiła się nagle, ale bardzo zauważalnie. Napięła mięśnie i otworzyła oczy, żeby być gotowa do obrony. Nasłuchiwała. Przybysz zdecydowanie kierował się w stronę pomieszczenia, w którym leżała.
Szybko jeszcze oceniła możliwości ucieczki. Pokój był dość niewielki i prawdopodobnie pełnił funkcję sypialni. Okno, przez które sączył się blask zachodzących dwóch słońc Tatooine, było zdecydowanie zbyt małe, by zdołała się przez nie przecisnąć. Jedyną drogą ucieczki były drzwi po przeciwnej stronie pomieszczenia. Na szczęście mogła go dojrzeć, bez przechylania głowy. Nieprzyjemny ból oczu, wywołany raczej nietypową ich gimnastyką, był w tej chwili mało istotny.
Wkrótce drzwi się otworzyły i stanęła w nich kobieta. Nie miała przy sobie żadnej broni. Oczywiście klucz hydrauliczny przyczepiony do pasa na narzędzia mógłby posłużyć za skuteczną broń.
- Obudziłaś się?- zapytała.
W jej głosie słychać było ulgę i radość. Avis podświadomie odebrała urywki jej myśli. Kobieta obawiała się, że Avis jest w tak ciężkim stanie, że się już nie obudzi.
- Tak.- powiedziała, a przynajmniej chciała powiedzieć, bo z jej gardła wydobył się tylko niezidentyfikowany jęk.
Dopiero teraz Avis poczuła dotkliwą suchość w ustach. Przełyk palił żywym ogniem. No tak, nieprzytomnemu nie wolno wlewać żadnych płynów do gardła, jeśli nie chce się go zabić.
- Znalazłam cię w nocy z przedwczoraj na wczoraj i od tamtej pory nie piłaś, więc postawiłam na szafce nocnej szklankę z wodą i dzbanek, jakbyś chciała się napić.- oznajmiła, jakby doskonale wiedziała, o czym Avis myśli.
Albo po prostu była na tyle inteligentna, by się domyślić, jak się czuje człowiek po dwóch dniach bez wody w tak gorącym miejscu jak Tatooine. Avis usiadła szybko, krzywiąc się z bólu. Napinanie mięśni niewiele pomogło. Zakwasy odezwały się kilka razy mocniej niż wcześniej. Ignorując ból, sięgnęła po szklankę i wypiła ją duszkiem, nieco zaspakajając pragnienie. Zrobiło jej się nieco niedobrze.
Kobieta usiadła obok Killary.
- Nazywam się Natasa.
Z bliska Avis zauważyła, że Natasa nie ma więcej niż trzydzieści lat. Mogły być równolatkami.
- Avis.
- Ładne imię. Nietutejsze. Znalazłam cię na pustyni, chyba przed czymś uciekałaś, bo byłaś spocona i ciężko oddychałaś. Zemdlałaś chwilę po tym, jak do ciebie dotarłam. Jak chcesz, możesz u mnie jeszcze pobyć, dopóki nie będziesz czuła się dobrze. Mieszkam sama, dom niemały, jakoś się pomieścimy.- uśmiechnęła się serdecznie.- Pewnie jesteś głodna. Zaraz przyniosę obiad.
- Dziękuję, Nataso.
Kiedy kobieta wyszła, Avis wstała i zaczęła się rozciągać. Mimo bólu, rozciąganie zakwasów było najlepszym, co mogła w tej chwili zrobić. Przy okazji mogła wyciszyć umysł, pomyśleć. Słyszała, że i Jedi i Sithowie medytują w stanie bezruchu. Po prostu się wyłączają. Ona tak nie robiła. Potrafiłaby, to oczywiste, ale nie chciała. To nie była jej droga. Zmęczenie pozwalało jej osiągnąć spokój. Przestawał skupiać się na ćwiczeniach. Jej ciało wykonywało je automatycznie.
Nie starała się być Jedi. Oni odrzucali emocje, Avis z nich korzystała. Potrafiła czerpać z nich siłę, nie skłaniając się jednak w stronę nienawiści. Nie podążała ani drogą Jedi, ani drogą Sithów. Była po prostu sobą. Stała na granicy światła i mroku, bez trudu na niej balansując. Nie potrafiła zrozumieć, czemu Jedi mają takie problemy ze staniem po stronie światła. Czemu staczają się w mrok, zamiast stanąć tam gdzie ona - na granicy. W końcu przez całe życie uczyli się podążania drogą światła. Acis nigdy się nie szkoliła, a potrafiła osiągną stan idealnej równowagi. Było w niej tyle samo dobra, co zła. Czuła to całą sobą.
- Avis, obiad.- do pokoju weszła Natasa, niosąc dwa talerze.
Avis przerwała ćwiczenia i podziękowała, przyjmując talerz.
- Dziękuję za ratunek. Gdyby nie ty, pewnie bym umarła na tej pustyni.
- Nie ma sprawy. Dla każdego uciekiniera znajdzie się u mnie miejsce. Kto cię gonił?
- Sługusy Jabby. Byłam niewolnicą w jego pałacu, ale udało mi się uciec.
- O Boże! To straszne, dobrze że udało ci się uciec. Gonitwa zboczyła z drogi. Ślady przebiegały prawie dwadzieścia metrów od twojej lokalizacji.
Avis zmarszczyła brwi. Nadal nie ufała Natasy, mimo jej dobroci , więc takie informacje wydawały się być podejrzane.
- Kim jesteś?- zapytała.
Mogła wyczuć kłamstwo, dlatego skupiła się i delikatnie dotknęła umysłu gospodyni.
- Jestem tropicielką i łowczynią skarbów. Tatooine jest bardzo bogata pod tym względem. Oczywiście, nie ma już tutaj smoków Krayt, strzegących najcenniejszych skarbów, ale nadal można znaleźć niezłe fanty. Mój mąż polował na cenne zwierzęta, więc nauczył mnie tropienia.
Nie kłamała. Mówiła bez żadnego oporu. Nie miała nic do ukrycia. Zadziwiająca kobieta.
- Był?
- Świnia.- prychnęła.- Miał kochankę! Wzięliśmy ślub dziesięć lat temu, miałam wtedy dziewiętnaście lat. Rzucił po dwóch latach całkiem szczęśliwego związku. Miał kochankę dłużej niż byliśmy razem! Związał się ze mną tylko dlatego, że miał kredyty do spłacenia, a ja dzięki udanym wyprawom, dysponuję ładną sumką. Ech... Byłam wtedy głupia. Wyszłam za czterdziestolatka, wyobrażasz to sobie? Mógł być moim ojcem.- roześmiała się gorzko.- Omotał mnie wokół małego palca... Ta kochanka była w jego wieku. Byli razem nawet wtedy, kiedy się jeszcze nie znaliśmy.
Avis siedziała i słuchała niepewna. Nie miała doświadczenia w tym kierunku i nie wiedziała co powiedzieć.
- Przykro mi.- Avis uznała, że taka odpowiedź będzie najodpowiedniejsza.
- A mi nie.- odpowiedziała Natasa obojętnie.- Jestem tylko wściekła na siebie. Te dwa lata mogłam spędzić zupełnie inaczej... Najadłaś się? Jak tak, to chodź. Pomożesz mi pozmywać po obiedzie.
Avis z ulgą przyjęła tę propozycję. Chyba nie zniosłaby, gdyby musiała siedzieć i nic nie robić, tylko pasożytując na Natasy, która wydawała się być całkiem sympatyczną osobą.

Atari

Przeskoczyłam nad mistrzynią, robiąc podwójne salto. Jeszcze w locie obróciłam się i cięłam treningowym mieczem w jej głowę. Yala z uśmiechem zrobiła unik i kopnęła mnie w brzuch, posyłając na podłogę. Nabiłam sobie kolejnego siniaka. Jedynym plusem upadku było to, że zdarzył mi się on po raz setny i byłam tak poobijana, że nie mogłam czuć bólu jeszcze bardziej. 
Treningi z doświadczoną Mistrzynią Jedi nie mogły być proste... Treningi z Bultar były niczym w porównaniu z tym, co teraz przechodziłam. Ani razu nie udało mi się trafić Yali, chociaż wcale nie byłam ofiarą losu, co mieczem świetlnym władać nie umie. Ba! Ja byłam dobra, zawsze byłam w tym najlepsza. Ale niestety, do Mistrzyni brakowało mi jeszcze lat ćwiczeń.
Oczywiście, nie poddawałam się i atakowałam, jednocześnie uważnie analizując wszystkie jej ruchy. Nie było to proste, ponieważ Yala również atakowała. Poruszała się tak szybko i zwinnie, że czasami jej ruchy mi umykały.
- Otwórz się całkowicie na Moc.- pouczała.- Pozwól jej przez siebie przepływać. Nie analizuj. Moc zrobi to za ciebie.
- Próbuję.- wydyszałam.
Byłam już tak zmęczona, że ledwo mogłam się ruszać. Czułam jak Moc przez mnie przepływa, dodawała mi sił, podpowiadała mi możliwe ruchy, ale Yali nadal to nie satysfakcjonowało! 
- Jesteś przewidywalna.- stwierdziła kobieta, trafiając mnie mieczem w żebra.
Syknęłam z bólu, czując okropne pieczenie w miejscu, które dotknęło ostrze miecza. Odskoczyłam kilka metrów w tył, uspokajając myśli. Spokój był teraz najważniejszy. Zebrałam wokół siebie Moc. Czerpałam z otoczenia i z siebie. Odnalazłam źródło magii mojego ludu i zaczerpnęłam z niego siły. Na Coruscant nie mogłam się opierać na magii wiedźm, gdyż czerpana była ona głównie z natury której w stolicy było niewiele, ale mogłam nieco zaryzykować. 
Od razu poczułam napływ nowych sił. 
- Świetnie, padawanko.
Pochwaliła mnie. Czyżby własnie o to jej chodziło? Przyznam, zaciekawiło mnie to, ale nie miałam czasu na rozmyślanie o tym. Odbiłam się od ziemi i doskoczyłam do Yali, biorąc zamach. Mistrzyni zasłoniła się mieczem, ale ja nie miałam zamiaru w nią trafić. Kucnęłam, ominęłam zaskoczoną Yalę i podcięłam jej nogi. Kobieta upadła na ziemię z wyrazem zaskoczenia i satysfakcji na twarzy.
- Właśnie na to czekałam.- podniosła się i poklepała mnie po plecach.- Jeszcze kilka takich treningów i twoje umiejętności na pewno wzrosną. Udaj się do pokoju na medytację. Przyda ci się.
- Oczywiście, Yalo.
Skłoniłam się lekko i wyszłam z sali treningowej. Kiedy tylko adrenalina opadła, uderzyło mnie nagłe zmęczenie, a ból nagle się potroił. Ledwo się powstrzymałam, żeby nie oprzeć się o ścianę i chwilkę odsapnąć. To by nic nie dało. Dopiero w pokoju będę mogła odpocząć podczas medytacji. Trening Jedi często był strasznie męczący. Rzadko latałam na bitwy, więc mój trening fizyczny w świątyni był bardzo mocny. Nie wiedziałam, czemu właściwie zwykle wysyłana jestem na typowe misje - podchody, ale nie pytałam się. Skoro wysyłają, to wysyłają. I tak lepsze to niż siedzenie w Świątyni lub patrzenie na co chwila umierające klony. Szczerze mówiąc, to nawet mi to odpowiadało. Na takich misjach nie było śmierci, jeśli wszystko dobrze szło. 
Kiedy dotarłam do pokoju, wzięłam szybki prysznic, założyłam świeże ubrania i usiadłam na podłodze. Byłam zmęczona i to bardzo, ale medytacja przynosiła pewien rodzaj odpoczynku. Nie byłam po niej nigdy wypoczęta, ale wykończona też nie byłam. Dziwny stan, ale czasem przydatny.
Wyciszyłam myśli i zjednoczyłam się z Mocą. Pierwszy raz od odejścia Ahsoki poczułam prawdziwy spokój.
_____________________________________________________
Tadada! Jest! Zgodnie z terminem, wyrobiłam się! *fanfary* Tyle mnie rzeczy odciągało od pisania, ale jakoś dałam radę, spięłam się i stworzyłam ten twór. Może i mało w nim akcji i w ogóle dość nudny, ale czasem rozdziały muszą być bardziej spokojne :)

Przy okazji, Wesołych Mikołajków!!
Mam nadzieję, że cieszycie się z prezentów od Mikołaja ^^

NMBZW!

niedziela, 22 listopada 2015

Rozdział 61

Ahsoka

Stała na skraju lasu. Za nią były tylko wysokie, liściaste drzewa. Przed nią urwisko. Piękne. Ziemia porośnięta było zieloną, świeżą trawą. Niebo było wyjątkowo błękitne, słońce mocno świeciło, ogrzewając nagie ramiona Ahsoki. Kilka metrów przed nią nagle, znikąd, pojawiła się czarnowłosa, wysoka dziewczyna. Stała na skraju urwiska, z ciekawością wpatrując się w przepaść. Ahsoka miała wrażenie, że nieznajoma zaraz skoczy, ale tak się nie stało. Dziewczyna odwróciła się od skarpy i lekkim krokiem podążyła w stronę Ahsoki. Uśmiechnęła się delikatnie. To była Atari!
- Witaj.
Ahsoka zmarszczyła brwi. Była pewna, że to sen. Jeszcze nigdy nie była widoczna dla innych w swoich snach. Chciała już odpowiedzieć, ale dziewczyna spojrzała się w bok. Stałą tam kolejna osoba. Blondynka. Deturi! Ahsoka miała ochotę krzyknąć do Atari, żeby wyjęła miecz, w końcu to zdrajczyni, ale czarnowłosa nadal uśmiechała się przyjaźnie.
- Witaj, Atari. Dawno się nie widziałyśmy.
- To prawda. Od tamtej pamiętnej nocy na Korriban, kiedy przebiłaś mi mieczem ramię. 
- Tylko przebiłam? Miałam zamiar ci je odciąć.
- Zawsze byłaś słaba we władaniu mieczem.
- Najwyraźniej lepsza od ciebie, skoro nie dałaś rady mnie zranić. 
- Byłam zmęczona i przestraszona tym, co się stało z Mirleą. Do tego, jestem o wiele potężniejsza.  niż wtedy. Bardzo się zmieniłam od tamtego czasu.
- Wiem, czuję. Jesteś... szara. Tak, jak twoja Mistrzyni. Darth Sidious bardzo cię ceni. Ma nadzieję, że w końcu poddasz się swojemu przeznaczeniu. Jesteś w końcu wiedźmą. Twoja matka pochodzi ze Śpiewającej Góry, ale ty jesteś Siostrą Nocy. Jedi dawno to przewidzieli. Mój Mistrz również. Wszyscy znali twoje przeznaczenie, zanim nauczyłaś się mówić.
- Nie wierzę w przeznaczenie. Sama tworzę swoją przyszłość, bez opierania się na zdaniu innych.
- Pożyjemy, zobaczymy
- Ja na pewno. Ty... cóż, nie sądzę, żebyś przeżyła dzisiejszy dzień.
W jej ręce znalazła się rękojeść miecza świetlnego. Ułamek sekundy później wysunęło się z niej błękitne ostrze, świecące chłodnym światłem. Deturi również trzymała swój miecz o krwistym ostrzu.
- Nie wolno mi cię zabić, ale chętnie cię uszkodzę.
- Nie dasz rady. Ciemna strona nigdy nie wygra z Jasną.
- Ty nie jesteś po Jasnej Stronie.
- Po Ciemnej też nie jestem!
W jednym momencie rzuciły się ku sobie. Ich miecze zderzyły się ze sobą, skwiercząc głośno. Iskry posypały się, znikając w połowie drogi od ziemi.
- Już dawno powinnam cię zabić, Deturi!
- Prędzej Nichal. Darth Nichal.

Ahsoka obudziła się z krzykiem. Czy to była wizja, czy sen? Deturi, Atari... I co miała na myśli ta zdrajczyni, mówiąc, ze Atari jest szara? Czy to była zapowiedź przyszłości? Przez cały czas czuć było mrok w wizji. Od Deturi promieniowała nienawiść, od Atari całkowita obojętność. Czy tak miały potoczyć się ich losy?
- Atari...

Anja

Coruscant. Nienawidziła tej planety jeszcze bardziej niż Tatooine. Była w stolicy galaktyki dopiero od kilku dni, a już zdążyła przekonać się o tym, jak ślepi są jej mieszkańcy. Kto to widział, żeby zachowywać się tak beztrosko, kiedy cały świat pogrążony jest w wojnie? To było niedorzeczne, ale najwyraźniej na Coruscant - planecie sprzecznej ze wszystkim z znała, niedorzeczność była postrzegana zupełnie inaczej. Mieszkańcy zachowywali się tak, jakby nic się nie działo! Zwykłe życie w zwykłych czasach pokoju. Ale nie było pokoju... Najwyraźniej dlatego tak wielu ludzi imigrowało na Coruscant. Ta mała dziewczynka również tu była. Od niej zależała przyszłość Anji. Kilka milionów kredytów za jej głowę było wyjątkowo opłacalnym interesem. Niestety, dziewucha znikała, kiedy tylko Anja trafiała na jej trop. Miała szczęście, ale łowczyni była pewna, że wkrótce dopadnie Kanę.
Mimo wszystko, Anja nieco dziwiła się swoim zapałem. Jeszcze nigdy się tak nie wciągała w zadania, które jej zlecano. Miała jednak wrażenie, że ta robota będzie miała nie tylko na jej przyszłość, ale także i przeszłość. Przeszłość, której przecież nie miała. Jej życie zaczęło się niedawno, jakby wcześniej nie istniała. Ale przecież w pamięci miała zakodowane wszystkie informacje o sobie. Wiek, imię, a nawet datę urodzenia. Dlaczego więc nie pamiętała choćby matki? Każde dziecko ma w sobie wspomnienie rodzica, nawet jeśli nie widziało go całe życie. To odległe wspomnienie ciepła i miłości... Ona czegoś takiego nie pamiętała. Jedynie chłód spowijał jej serce. Wszystkie wspomnienia, które powinna mieć były pokryte mgłą. Czasami miała wrażenie, jakby ich tam nie było. Wiedziała wszystko, jednocześnie nie wiedząc nic. Gdzie zdobyła całą swoją wiedzę? Kiedy się obudziła, już ją miała. Już wtedy potrafiła być idealną zabójczynią. Już wtedy nic nie czuła. Bo czym właściwie były uczucia? Ten dziwny ciężar na sercu? Nie. Nie znała przecież poczucia winy. Życie innych jej nie obchodziło. Liczyła się tylko ona i jej cele. Kim była? Sama nie wiedziała. Sobą, czy kimś innym? Zależy jak na to spojrzeć. W końcu znała tylko imię. Żyła. Nie. Istniała. Bo czy można było ją nazwać istotą żyjącą? Nie była nawet człowiekiem. W końcu, co to za człowiek, który nic nie czuje? Jak to było czuć ból? Nie wiedziała. Te delikatne impulsy, które odczuwała można było nazwać bólem. Strach? Strach według jej mózgu był podstawową funkcją istot, mający swe źródło w instynkcie przetrwania. Kiedy czuła strach? Wtedy, gdy stała oko w oko ze śmiercią. Ale czy powinna się bać w takich momentach? Potrafiła przecież znaleźć co najmniej dziesięć racjonalnych wyjść z każdej trudnej sytuacji. Dlaczego więc się bała? Mózg jej podpowiadał, że powinna być idealna, ale nie była. Coś nie wyszło, ale nie wiedziała coś. Niedoróbka. To słowo krążyło po jej głowie. Ale musiała je obalić. Celem jej życia było zabijanie. A może odnalezienie przeszłości? Żyła z zabijania, ale czy to było jedyne co mogła robić? Coś podpowiadało jej, że po to została stworzona. Nie, po to się urodziła.
Nie mogła się skupić. Wspomnienia z jedynych lat jej życia zaczęły się mieszać. Jej myśli zaczęły krążyć po głowie, przestając tworzyć spójną całość.
Opadła na kolana. Głowa jej pękała.
Niedoróbka.
Jak mogła płakać?
Niedoróbka.
Urodzona, by stać się zabójcą.
Niedoróbka.
Szkolona, by stała się idealna.
Niedoróbka.
Porzucona na pewną śmierć.
Niedoróbka.
Pozbawiona wspomnień.
Niedoróbka.
Cały świat pokryła ciemność. Opadła na chłodną podłogę swojego mieszkania, bez przytomności, w głowie słysząc echo wciąż powtarzanego określenia. Była tylko niedoróbką. Nie miała prawa żyć na tym świecie.
___________________________________________________
Mamy nadal niedzielę! Rozdział pojawia się więc zgodnie z planem xD 
Jakoś nie mogłam się do niego zabrać, a potem poszło bardzo szybko. 
Dziwne, bo dziwne, ale takie właśnie miało być ^^
Dedykacja dla Pysiowatej - nowej czytelniczki.

NMBZW!





niedziela, 15 listopada 2015

Rozdział 60

Wido

Wskoczył do kokpitu swojej podrasowanej o hipernapęd Ety-2. Z drżącym sercem opuścił klapę od kokpitu. Nałożył hełm pilota i włączył komunikator. Od razu usłyszał pełne podniecenia głosy klonów. Nie wiedzieli jeszcze, że idą na pewną śmierć. Tylko on ucieknie z pola bitwy jak ostatni tchórz. I co potem? Wróci do Świątyni i powie, że misja zakończyła się klęską i tylko on ocalał? Nie... musiało być inne wyjście. Poleci na zewnętrzne rubieże, na planetę, która od początku była ich celem. Dyplomatycznie rozwiąże konflikt między możnowładcami, a potem pomoże im w odbudowaniu sytuacji politycznej z okresu zgody. Poradzi sobie... Przynajmniej miał taka nadzieję.
- Meldować się.- wydał rozkaz.
Opanował drżenie głosu i rąk. Serce nadal waliło mu jak młotem, ale adrenalina krążąca w żyłach zaczynała wypierać strach i smutek. 
- Błękitny dwa, gotów.
- Błękitny trzy, gotów.
- Błękitny cztery, gotów.
- Błękitny pięć, gotowy do akcji!
- Błękitny sześć, melduje gotowość.
Uruchomił silnik, nastawił komputer celowniczy, wyłączył autopilota i ustawił współrzędne skoku na przestrzeń.
- Błękitny jeden do mostku. Mamy pozwolenie na start?
- Tak. Ruszajcie, niech Moc będzie z wami.
- Tak jest.
Podniósł myśliwiec i wyleciał z hangaru, kątem oka widząc resztę startujących myśliwców. 
- Formacja jeden-dwa, jeden-dwa. 
Od razu po jego bokach zobaczył skrzydłowych. Uważał te formację za najskuteczniejszą. W ten sposób udawało się zestrzelić większą ilość statków wroga.
Od razu, kiedy wylecieli, droidy-sępy zaczęły ich ostrzeliwać. Wido podświadomie wyczuł, gdzie będą leciały strzały, więc bez trudu ominął salwy i zestrzelił Vulture'a, który wysunął się na przód formacji. Klony też zaczęły strzelać. Szybka rozpoczęła się między nami niewielka bitwa. Wśród rozbłysków i huków nie było zbyt przyjemnie, ale Moc podpowiadała Wido, co powinien robić. Komputer celowniczy dał sygnał dźwiękowy, kiedy idealnie w celu znalazł się sęp. Nacisnął spust i z uśmiechem zauważył, jak zielone wiązki laserów trafiają w skrzydło Vulture'a. Sępy nie były żadnym przeciwnikiem dla Ety-2, więc chociaż miały przewagę liczebną, klony szybko zestrzeliły wszystkie myśliwce.
- Meldować o uszkodzeniach.
- Dostałem w prawe skrzydło, ale nie jest to poważne.
- Mam uszkodzony kokpit, ale nie jest dziurawy, tylko lekko pęknięty.
- Sto procent sprawności.
- Siedemdziesiąt dwa procent sprawności, brak większych uszkodzeń.
- Dobra, lecimy dalej, pomożemy naszym zniszczyć jeden ze statków.
- Tak jest, komandorze!
Zrobili ostry skręt i unikając laserów, zaczęli ostrzeliwać mostek jednego z separatystycznych okrętów.
- Cholera!- w słuchawkach rozległ się wrzask kolna.
Tylko to zdążył powiedzieć. Uszkodzony kokpit rozbił się, a pilota wessała próżnia. Wido zacisnął mocniej palce na spuście. Znał tego klona, nie raz ze sobą rozmawiali, nie raz walczyli ramię w ramię przeciwko Separatystom. Można było powiedzieć, że się nawet zakolegowali.
Wystrzelił kolejne salwy w kierunku statku, żeby odreagować. Trafił w lukę w osłonie. Statek zamigotał, błękitna bariera znikła. Wystarczyło jeszcze kilka strzałów, by mostek wybuchł. Statek przechylił się i zaczął powoli opadać. Zahaczył jednym ze skrzydeł o inną jednostkę, powodując kolejne wybuchy. W głośnikach rozległy się okrzyki euforii. Ich statek wystrzelił torpedy w stronę uszkodzonego przed chwilą okrętu. Niszczyciel Recusant rozpadł się na dwie części i zaczął opadać w stronę powierzchni nieznanej Wido, piaszczystej planety. Zostały jeszcze dwa krążowniki i fregata. Wszystkie miały niewielkie uszkodzenia. Nie mieli szans na zwycięstwo.
- Komandorze! Tri-fightery!
- Uważajcie!
Tri-fightery były o wiele lepsze od sępów. Ich sztuczna inteligencja była na o wiele wyższym poziomie niż u swoich poprzedników. Były też o wiele szybsze. Może i nie były tak zwrotne jak Vultury, ale o wiele ciężej się z nimi walczyło.
Wido posłał serię w stronę droidów. Trafił. Dwa zniknęły w wybuchu, przy okazji załatwiając jeszcze dwa inne. Klony też świetnie sobie radziły. Po dłuższej chwili liczba wrogich myśliwców zmieniła się o połowę, ale wtedy stało się coś, czego Wido obawiał się najbardziej. Okręty Separatystów podwoiły swój ostrzał, celując w jedyny pozostały krążownik Republiki. Krążownik zaczął oddawać strzały, ale była to niewielka siła ognia, w porównaniu do możliwości wroga. Wido zestrzelił jeszcze kilka myśliwców. Wstąpiły do niego nowe siły do walki, ale ta walka była już przegrana.
W głośnikach rozległ się krzyk Błękitnego cztery. Jego myśliwiec zamienił się wkulę ognia i pomknął w stronę niszczyciela Separatystów. Rozbił się w okolicach mostka. Republikańskie działa skierowały swój ogień w uszkodzoną stronę. Wido również zaczął tam strzelać. Już po chwili tamto miejsce stanęło ogniu. Ku powierzchni planety pomknęły kapsuły ratunkowe, a niszczyciel zaczął opadać. Piloci zaczęli krzyczeć z radości, ale w tej chwili ich myśliwce zostały odepchnięte przez potężną falę wybuchu. Serce Wido przeszył nagle okropny ból. Jego więź z Mistrzem nagle znikła, pozostawiając po sobie jedynie obcą mu do tej pory pustkę. Po jego policzkach spłynęły łzy, które szybko powstrzymał. Strata człowieka, który był dla niego jak ojciec okropnie bolała, ale Wido wiedział, że bitwa nie jest dobrym miejscem na płacz. Musiał się stąd jak najszybciej ewakuować. Ale nie mógł. Oprócz niego został tylko jeden myśliwiec, nie mógł zostawić towarzysza na pstwę separatystów.
- Piątko, jak najszybciej kieruj się w stronę planety, jak najdalej od miejsca, w którym spadły jednostki Separatystów. Będę tuż za tobą. Widzę osadę, tam się kierujmy!
- Tak jest!
Klon wykonał zwrot i skierował się w stronę wypełnioną resztkami okrętu. Mądry, ale niebezpieczny pomysł. W ten sposób Separatyści będą mieli problem z wykryciem ich. Wido ruszył za myśliwcem, unikając zręcznie strzałów tri-fighterów. Szczątki stanowiły ogromne utrudnienie w poruszaniu się, ale były dość spore i łatwo było wśród nich zniknąć Tylko myśliwce rzuciły się w pogoń za nimi, jednak po kilkunastu minutach porzuciły swój zamiar i wróciły na pokład swojego statku. Separatyści prawdopodobnie nie mieli ochoty gonić dwóch ocalałych.
 Planeta pod nimi była zamieszkana, ale neutralna w tym konflikcie. Wido dostrzegł na powierzchni tylko kilka niewielkim osad po tej stronie półkuli, więc pewnie była zbyt słaba by wesprzeć którąś ze stron. Możliwe też, że należała do piratów, ale nie stawiał na to zbyt wiele.
- Komandorze, jak wrócimy na Coruscant?
- Nie wracamy.- odparł od razu.- Lecimy na Seali, do celu naszej misji. Nie mogę porzucić rozkazów Zakonu. Chciałbym, żebyś mi towarzyszył. Jeśli nie, pomogę ci znaleźć statek na tej planecie i polecisz na Coruscant, donieść o porażce.
- Też musisz znaleźć statek, komandorze.
- Mój myśliwiec jest lepszy niż inne jednostki tego typu. Ma wzmocnioną osłonę i wbudowany hipernapęd. W każdej chwili mogę skoczyć w nadprzestrzeń, ale tego nie zrobię. Nie zostawię żołnierza pod moim dowództwem na pastwę losu.
- Dziękuję, komandorze! Chętnie wypełnię tę misję. Jestem jednak wyszkolony w walce, nie w stosunkach dyplomatycznych, więc nie wiem, jak mógłbym pomóc...
- Nie ma sprawy, wyznam ci, że ja też nie miałem do czynienia z dyplomacją. Jedi szkoleni głównie są w technikach walki mieczem świetlnym, korzystaniu z Mocy i panowaniu nad swoimi emocjami. Nie wiem czemu my zostaliśmy poproszeni o zajęcie się tym konfliktem, ale najwyraźniej coś jest na rzeczy. Podczas takiej misji musimy kierować się logiką. Musimy tez być bezstronni, pamiętaj. Nie ważne, czyje ideały wydają nam się słuszne, musimy doprowadzić do kompromisu. Poradzimy sobie. Moja przyjaciółka zawsze kieruje się logiką. Spędziłem z nią trzynaście lat, z krótkimi przerwami. Raczej potrafię naśladować jej sposób myślenia.
Skierowali myśliwce w stronę powierzchni planety, zwinnie omijając szczątki pozostałe po bitwie sprzed chwili.
- Za piętnaście minut wejdziemy w atmosferę.- zakomunikował klon.
- Jak się nazywasz?
- C-9998.- odpowiedział automatycznie.
- Chodzi mi o twoje prawdziwe imię.
- Last.
- Czemu tak?- zaśmiał się chłopak.
- Zawsze byłem ostatni w akademii... Dzisiaj też byłem ostatni.
- Powinieneś się cieszyć. Martwy nikomu się nie przydasz. Żywy może dotrwasz do końca wojny.
- Śmierć na polu bitwy to zaszczyt.
- Ja wolę żyć. Jaki jest stan twojego myśliwca?
- Sześćdziesiąt osiem procent sprawności, uszkodzony komputer celowniczy.
- Na nic ci się już nie przyda. Wchodzimy w atmosferę.
Przednia część jego Ety szybko zaczęła zwiększać swoją temperaturę, kiedy przekraczali kolejne warstwy atmosfery. W końcu, kiedy przebili się przez chmury, zobaczyli przed sobą pustynię. Kilka kilometrów od nich można było dostrzec niewielką wioskę. Rozejrzał się. Na wschód od nich unosił się ledwo widoczny dym. Komputer wyświetlił, że od miejsca rozbicia się okrętów dzieli ich ponad pięćdziesiąt kilometrów. Wyrównał lot. Myśliwiec unosił się teraz jakieś pięć metrów nad ziemią.
- Lądujemy.- wydał rozkaz.
Opuścił myśliwiec, wyłączył silnik i wyskoczył z kabiny. Zamknął myśliwiec, wyjmując z niego niewielki element, który pozwalał wystartować.
- Wyjmij przekaźnik mocy!- krzyknął do towarzysza.
- Już to zrobiłem. Komandorze, skąd wiesz, że w tej wiosce nas przyjmą?
- Nie wiem. Zdaję się na szczęście.
- Podobno dla Jedi nie ma czegoś takiego jak szczęście.- zażartował.
- Rzeczywiście. Ale od tej chwili ja nie jestem ani Jedi ani komandorem, a ty nie jesteś żołnierzem WAR i klonem. Dobrze, że masz strój pilota. Ale zdejmij hełm. I schowaj broń do plecaka. A mi mów po imieniu. Wido Niro jestem. Zapomnij o stopniach wojskowych. Na czas misji nie jesteś porucznikiem, a ja nie jestem komandorem. Idziemy.
Na pustyni nie było szczególnie gorąco. Było bardzo ciepło, ale dało się wytrzymać. Może trzydzieści parę stopni.
Kiedy dotarli do wioski, słońce zaczęło zachodzić. Wędrówka po sypkim piasku pomieszanym z kamieniami w takim słońcu okazała się być wyjątkowo męcząca. Nie zrobili żadnego postoju, w końcu byli zaprawieni w trudach wędrówki. Mimo tego, że utrzymywali w miarę szybkie tempo, przebycie odległości ledwie dwóch kilometrów zajęło im ponad półtorej godziny.
Wioska nie była zbyt ruchliwa. Nieliczni ludzie na ulicach, na widok przybyszy, chowali się do domostw.
- Dość nietowarzyski lud...
- Są zaniepokojeni. Najwyraźniej rzadko ich odwiedzają.- odpowiedział Wido.- Raczej nie będą tu mieli żadnego okrętu. Ale może coś z hipernapędem się znajdzie... Ewentualnie mogę wpakować cię do mojego myśliwca i polecisz w nogach.
- Wolałbym nie.- uśmiechnął się.- O! Ktoś nam wychodzi na spotkanie.
Rzeczywiście. Z domu położonego w centrum wioski wyszło dwoje ludzi. Zaczęli kierować się ewidentnie w stronę Wido i Lasta.
- Qua liet.
Wido i Last wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Mogli się spodziewać, że na obcej, nieznanej planecie, tubylcy będą posługiwali się swoim językiem. Basic był powszechny na większości planet Republiki i Separatystów i reszcie znanych światów.
- Dobry wieczór.- odpowiedział Wido, lekko się kłaniając. Chciał pokazać gestami i tonem głosu, że przybyli w pokojowych zamiarach.- Nazywam się Wido,- wskazał na siebie - a to Last.- wskazał na klona.- Przybywamy w pokoju.- złożył ręce, jak do modlitwy.- Przeszkodziła nam bitwa na górze.- wskazał na niebo.
- Nie wygłupiaj się chłopcze. Znamy Basic. Nazywam się Dor Rakt i jestem wodzem tej wioski. To moja żona i główna doradczyni, Orai Mensa.Witamy was w naszej osadzie.
- Co was sprowadza na Jakku? Rzadko ktoś tu się zapuszcza. Nasza osada jest jedną z większych na tej jałowej ziemi. W czym możemy wam pomóc?
- Miło was poznać. Jesteśmy podróżnikami. Przez przypadek wpakowaliśmy się w sam środek bitwy. Separatyści podstępem zaatakowali statek Republiki. Musieliśmy awaryjnie wylądować na tej planecie. ponieważ hipernapęd w statku Lasta całkowicie się zepsuł. Potrzebujemy pomocy w naprawie. Mamy ze sobą tylko kredyty Republiki, więc możemy zapłacić za nocleg pracą tutaj.
- Przyjmiemy was. Nasz syn niedawno opuścił naszą planetę, więc jego pokój jest wolny. Chodźcie ze mną. Pokażę wam, waszą sypialnię, a jutro rano zobaczymy wasz statek. Mamy tutaj kilka części statków, zbieramy je. Jutro też powiem wam, co moglibyście zrobić dla wioski. Brakuje nam rąk do pracy.
- Jestem dobrym mechanikiem.- powiedział Last.
- Ja również dobrze sobie radzę. Znam się też na medycynie.
- Na medycynie?! To cudownie! W naszej wiosce ostatnio wybuchła choroba... Tutejsza ludność nie jest odporna, niektórych naszych mieszkańców trawi wirus, gdybyś nam pomógł, byłoby cudownie! Oczywiście, nie wymagam tego od ciebie. To dość skomplikowana choroba.
W tym momencie Wido cieszył się, że Barriss dawała mu korepetycje z medycyny, twierdząc, że ma pewien talent w tym kierunku. Nigdy go to szczególnie nie interesowało, ale znał podstawy i potrafił wyleczyć prostsze choroby i uszkodzenia ciała. Nie uważał, że wyleczy mieszkańców, ale miał nadzieję, że znajdzie źródło choroby i pomoże w znalezieniu lekarstwa.
- Chętnie pomogę.
- Jutro po śniadaniu pójdziemy do szpitala. Ty chłopcze - zwróciła się do Lasta - pójdziesz z Dorem zobaczyć części. I przyprowadzicie do wioski wasze pojazdy. Na pustyni nikt wam tego nie ukradnie. Jest niezamieszkana przez istoty rozumne.
- Tak jest!
Wido zmroził klona wzrokiem. Brakowało jeszcze, żeby zasalutował i stanął na baczność. Kobieta na szczęście tylko roześmiała się i ruszyła wzdłuż głównej uliczki.
_______________________________________________________
No, no, ale mnie złapała wena! We wtorek spięłam się i napisałam rozdział! Jest jeszcze tyle niedokończonych wątków, a ja już zaczynam nowy. Chociaż szczerze mówiąc... Na razie jest tylko wątek dzieciaków z Tatooine, Anji i Kola, którzy i tak związani są z tym pierwszym, życie Ahsoki i nadchodzący rozkaz 66. (Co wy na to, żeby miał miejsce już w rozdziale 66? xD Będzie pasowało.) Tylko cztery watki, razem z tym, który dzisiaj doszedł. A potem i tak dodam jeszcze co najmniej dwa, bo po wybiciu Jedi Chazer, Ati i Mirlea raczej razem nie będą. Czasu do wypełnienia Rozkazu 66 też nie ma co przeciągać... W końcu zbyt długo ta "sielanka" nie może trwać xD
Dobra, nie spojleruję :P
Rozdział nieco dłuższy niż ostatni. Podoba mi się, szczerze powiedziawszy. Jest walka, jest więcej akcji niż zwykle, jest sporo opisów... Czego chcieć więcej? (Nie, sensu i logiki tu nie znajdziecie xD)
(Kanonu poszedł do Rossmana, a tam 49% zniżki na kosmetyki do twarzy więc szybko nie wróci :D)

Dobra, nie nudzę was już podkreskowym ględzenie autorki :P

NMBZW!

niedziela, 1 listopada 2015

Rozdział 59

Wido

Bitwa w przestrzeni kosmicznej zawsze była przerażająca. Wido Niro nigdy nie przepadał za lataniem, a walki w kosmosie wręcz nienawidził. Ewakuacja z pola bitwy była prawie niemożliwa. Kapsuły ratunkowe bez trudu zostały bezlitośnie niszczone zaraz po wykryciu przez przeciwnika. Ogólnie Wido nigdy nie lubił bitew. Huki, błyski, krzyki i ogólny hałas był tym, czego Wido nie znosił najbardziej. Czasami sam się sobie dziwił, że wytrzymał te wszystkie lata z Chazerem, Ahsoką i Atari. Rozwrzeszczana zgraja. Jednocześnie jego jedyni przyjaciele. Aż trudno mu powiedzieć, że to oni zostali jego rodziną.
Kolejna salwa z wrogiego okrętu wstrząsnęła statkiem, zwalając niektórych członków załogi z nóg. Zewsząd dało się słyszeć przekleństwa. Nic dziwnego, on sam miał ochotę w coś mocno przyłożyć. Wpadli w zasadzkę! Tak wiele wrogich okrętów przeciwko trzem krążownikom. Nie mieli szansy na zwycięstwo. Już dawno powinni się wycofać, ale nie, kazali im walczyć, a teraz... Teraz sprawa jest przegrana. Padł hipernapęd. Lewy silnik stracił moc, osłony zaczęły padać. Ta bitwa była już teoretycznie skończona. Wido ie rozumiał po co jeszcze to ciągną. Powinni skapitulować.
- Komandorze Niro, generał Waridi rozkazuje panu poprowadzić eskadrę "Błękitnych". - poinformował go nieznany klon.
- Powiedz generałowi, że bezzwłocznie stawię się w hangarze. Piloci mają być gotowi do wylotu.
- Tak jest, sir!
Żołnierz zasalutował i odszedł szybkim krokiem. Wido skierował się do hangaru. Niechętnie wykonał ten rozkaz, ale nie miał wyboru. Nie przepadał za lataniem, nie przepadał za walką. Całe życie mówiono mu, że zabijanie i walka nie jest domeną Jedi, a tutaj nagle zaczęto wysyłać go na front. Ostatnie trzy lata głównie spędził na polu bitwy - miejscy tak sprzecznym z ideologią Jedi, że już chyba bardziej nie można było. Miał tego serdecznie dość. Nie po to zostawał STRAŻNIKIEM POKOJU, by brać udział w konflikcie zbrojnym na tak ogromną skalę. Nadal pamiętał, jak trzynaście lat temu, z dudniącym sercem opuszczał rodzinny dom na Alderaanie. Usłyszał od Mistrza Wardi wiele wspaniałych rzeczy o Jedi i zapragnął zostać jednym z nich. Pamiętał, że mama z trudem powstrzymywała łzy, kiedy przekraczał próg ich domu po raz ostatni. Tata z dumą przyglądał się synowi, wspierając go w jego wyborze. Wido nie płakał w tamtym momencie. Świadomie podjął tamtą decyzję i do tej pory był z niej zadowolony, ale... kierował się filozofią Zakonu, którą wpajano mu od kiedy tylko znalazł się w świątyni. Co więcej, zgadzał się z nią prawie całkowicie, dlatego też udział Jedi w wojnie był dla niego sprawą karygodną.
- Wido!- usłyszał krzyk Sako Wardi'ego.
Obrócił się i pobiegł do swojego mentora.
- Tam jest twój myśliwiec. Wylatujecie za pięć standardowych minut.
- Tak jest, Mistrzu.
Odwrócił się, by pójść do swojego statku, kiedy zauważył, że różni się od standardowych jednostek swojego typu.
- Mistrzu, po co mi jednostka z hipernapędem?
Zmarszczył brwi. To miała być jedynie szybka operacja zniszczenia myśliwców wroga, które bez ustanku ostrzeliwały statek, osłabiając jego osłony. Zaraz po tym mieli wrócić na statek. Coś musiało być nie tak.
- Zaufaj mi, Wido.
- Mistrzu, lecisz z nami, prawda?
- Nie. Zostaję tutaj do końca.
- Mistrzu... Ta bitwa jest przegrana, nie lepiej ewakuować załogę i uciec?
Jedno spojrzenie wyjaśniło całą sprawę. Ewakuacja była niemożliwa. Mistrz nie chciał porzucać swoich żołnierzy, a sam siebie uratować.
- Nie...- zaczął.- Nie zgadzam się! Proszę, Mistrzu, ja zostanę, ty możesz się ratować!
Jak się czuł w tym momencie? Nie potrafił tego dobrze określić. Od środka rozsadzała go niezliczona ilość emocji. Żal, smutek, strach, niepewność, gniew...Ten człowiek dał mu nowe życie! Zabrał do Świątyni Jedi i nauczył wszystkiego, co sam wiedział. A teraz chciał tak po prostu poświęci swoje życie... Był Mistrzem! Jego wiedza bardziej przydałaby się Zakonowi, niż siła jakiegoś szesnastoletniego padawana, który nadal niewiele wie.
- Wido, byłeś najlepszym padawanem, jakiego do tej pory miałem. Jesteś w stanie mnie przewyższyć. Zakon Jedi cię potrzebuje. Twoi przyjaciele również. Leć. Żołnierze widza twój strach. Nie odbieraj im pewności siebie, Wido. Jesteś dla mnie jak syn. Nie sprzeciwiaj się w tak ważnej chwili. Ratuj siebie.
- Mistrzu... Ja sobie nie poradzę bez ciebie.- zagryzł wargę.- Jesteś mi jak ojciec!
Czuł łzy zbierające się w kącikach oczu, ale nie pozwalał im popłynąć.
- Idź już. Niech Moc będzie z tobą.
- Niech Moc będzie z tobą, Mistrzu.- powiedział zdławionym głosem.
Uścisnął swojego mentora mocno i odbiegł w stronę myśliwca, nie odwracając się za siebie. Bał się spojrzeć w oczy człowiekowi, który przez ostatnie trzynaście lat zastępował mu ojca.
____________________________________________________
Dzisiaj notka bardzo krótka, za co Was ogromnie przepraszam, ale tak wyszło, że dopiero dzisiaj zaczęłam ją pisać :(. Wytłumaczę się tym, że wczoraj poprawiałam rozdział 10, a przez ostatnie dwa tygodnie miałam mnóstwo testów i intensywne próby. W piątek, 30 października wystawialiśmy "Dziady" w szkole i musieliśmy bardzo się spiąć, żeby nam to wyszło. I udało się, było idealnie :).
Mam nadzieję, że rozdział się Wam się spodobał. Za dwa tygodnie dokończę ten wątek :)

NMBZW!!




niedziela, 18 października 2015

Rozdział 58

Chazer


- Wiesz, Chazer, trzeba myśleć pozytywnie. Skoro kochasz tę dziewczynę to ona pewnie ciebie też! Znacie się w końcu tyle lat! Musisz jej to powiedzieć, albo dać do zrozumienia, że jesteś zainteresowany. Jeśli cię kocha, powinna zignorować ten wasz głupi kodeks! A ta Ahsoka... Skoro was opuściła bez pożegnania, musiało się coś stać. Skoro była waszą prawdziwą przyjaciółką, nigdy by was nie zostawiła bez powodu. Czasami już po prostu tak jest, że ludzie zostawiają tych, których kochają.- jej głos nagle posmutniał.- Po jakimś czasie przestanie boleć. Wiem o czym mówię. Zawszę będziesz pamiętać, ale nie będzie to takie okropne uczucie, jak teraz.
Vyrny i Chazer siedzieli w niewielkiej, przyjemnej kawiarni niedaleko budynku senatu. Dziewczyna obracała w dłoniach do połowy pełny kubek gorącej czekolady. Starała się streścić bratu wszystkie lata swojego życia bez niego, posłuchać o jego problemach i udzielić mu dobrej rady z głębi serca.
- Wiesz, może ona jeszcze się opamięta, emocje opadną, a ona się z wami skontaktuje. Trzynastoletniej przyjaźni nie porzuca się od tak! Skoro jest taką dobrą osobą, na pewno jeszcze nie raz się spotkacie.
Jej jeszcze dziecięcą twarz rozjaśnił szczery uśmiech.
- Skoro tak twierdzisz... Staram się nie trzymać długo urazy, ale obawiam się, że kiedy Atari się dowie, będzie chciała znaleźć Ahsokę. Były dla siebie jak rodzone siostry. Właściwie, to nie wiem, jak zareaguje Atari. Obstawiam coś pomiędzy płaczem, a chęcią zniszczenia świata...
- Matko, człowieku, serio musiałeś się zakochać w nieobliczalnej dziewczynie?- prychnęła cicho, dopijając czekoladę.
- Nie jest nieobliczalna... Jest po prostu... nieco nerwowa. I to rzadko! Tylko wtedy, kiedy ktoś ją zdenerwuje, a że trudno ją zdenerwować, to widziałem ją wściekłą tylko... czasami.
- Taa..- mruknęła.
- No co?
- Nic, nic.- roześmiała się.- O matko, już szesnasta! Chazer, muszę iść, tata wraca za pół godziny z Senatu. Dzisiaj głosowali, czy trzeba dodać Kanclerzowi większe uprawnienia. Masz.- podała mu kartkę.- To mój numer. Jakby co skontaktuj się ze mną. Komunikator mam zawsze włączony. Lecę.
Pocałowała brata w policzek i wybiegła z kawiarni, zostawiając po sobie jedynie przyjemny zapach owocowych perfum.
Chłopak zostawił pieniądze na stoliku i wyszedł z lokalu. Nagle poczuł znajomą obecność. Jego twarz od razu rozjaśnił uśmiech. Pobiegł w stronę świątyni, zapominając na chwilę, że kiedy dotrze do celu, będzie musiał przekazać przykre wiadomości...

Atari

Nie mogę w to uwierzyć. Nie chcę... Czemu? Czemu tak się stało?! Jak Zakon mógł tak postąpić? Tak bezpodstawnie oskarżyć niewinną osobę!
Żal
Pierwszy raz w życiu czułam się tak pusto. Nic nie miało znaczenia. Wraz z tą jedną, krótką wiadomością, całe moje życie wydawało się być niczym. W ciągu tej krótkiej chwili, wyrwano mi serce i pocięto je na kawałki, nie zostawiając mi nic. Zakon mnie zranił. Ona mnie zraniła. Czy tak ciężko było jej wcisnąć ten guzik w komunikatorze i powiedzieć mi o tym, co zaszło? Czemu tak postąpiła? Przecież spędziłyśmy razem całe życie! Wytworzyła się między nami więź, którą do tej pory uważałam za nierozerwalną! A ona tak po prostu, zerwała ją, jakby nic jej to nie kosztowało...
Rozpacz
Łzy spływały mi po policzkach nieprzerwanym strumieniem. To uczucie w sercu nie pozwalało przestać mi płakać. To tak bolało! Tak okropnie bolało... Czysta rozpacz ściskała mój umysł i serce, nie pozwalając mi myśleć. Jedynym, co mogłam zrobić w tej chwili, było przytulenie się do Chazera i ukrycie zapłakanej twarzy w jego ramionach. Nic nie powiedział. Przygarnął mnie tylko do siebie i pozwolił płakać. On też drżał. Czułam, jak pociąga nosem, starając się powstrzymać łzy. Ja tak nie potrafiłam. W tej chwili nic nie potrafiłam. Zdałam sobie sprawę, że całe moje życie kręciło się wokół Ahsoki. Byłam do niej przywiązana, jak do nikogo. Jej odejście sprowadziło na mnie cierpienie. Ból psychiczny, którego nie mogłam znieść.
Nie ma emocji, jest spokój.
Jak mogłam ich nie czuć? Jak mogła, być spokojna w takiej chwili? Straciłam przyjaciółkę, siostrę! Osobę, którą kochałam całym sercem i całą duszą. Byłyśmy razem, od kiedy pamiętałam! Kiedy tylko wkroczyła do sali treningowej, podeszłam do niej, od razu poczułam do niej sympatię. To ja wprowadziłam ją w świątynne życie, pokazałam wszystko i poznałam z innymi, chcąc, by nie czuła się obco... Przez kolejne siedem lat byłyśmy razem codziennie, ciężko trenując i spędzając razem czas. Potem wyjechałam do akademii, ale nigdy o niej nie zapomniałam. Ciągle starałam się z nią kontaktować. Ona też przecież o mnie wtedy nie zapominała i nawiązywała połączenie wtedy, kiedy mogła. Nie przeszkadzały nam nawet inne strefy czasowe! Kiedy wróciłam wszystko było jak dawniej. Nawet lepiej... Więc czemu... Czemu tera, podczas wojny, kiedy potrzebowałam jej najbardziej ona odeszła! Zostawiła mnie, Chazera, Mirleę i Wido tak, jakbyśmy nigdy nic dla niej nie znaczyli! Nawet nam nie powiedziała...
Wściekłość
Skoro tak nas potraktowała, najwyraźniej nic dla niej nie znaczyliśmy. Nie mogę płakać po Ahsoce. Ona by nie płakała. Podobno po zdradzie Barriss nie płakała. Ja też nie będę płakała po zdradzie Tano. Jak mogłam być taką idiotką i rozpaczać po nikim. Ahsoka jest nikim. Dla mnie nie ma znaczenia. Osoba, która swoim postępowaniem wywołuje łzy u swoich najbliższych, nie jest warta ich przyjaźni.
- Chazer, nie płacz.
Otarłam łzy i wbiłam wzrok w jego smutne oczy. Starłam jego łzy kciukiem.
- Ahsoka... Nie jest warta twoich łez.
- O czym ty mówisz?
- Ktoś kto krzywdzi ludzi, nazywając ich przyjaciółmi, nie jest wart posiadania ich. Też jestem smutna. Też żałuję. Jeszcze nigdy nie czułam się tak okropnie. Serce mnie boli. Nie potrafię jasno myśleć, kiedy zamykam oczy, widzę roześmianą twarz Ahsoki. Yala powiedziała mi niedawno, że przywiązanie nie jest złe, jeśli potrafi się je kontrolować. Przed chwilą zauważyłam, że tak bardzo kocham Ahsokę, że przysłania mi to umiejętność jasnego myślenia. Nie kontroluję tego przywiązania, a to może zaprowadzić mnie na Ciemną Stronę Mocy. Wiesz przecież. Smutek prowadzi do cierpienia. Cierpienie do nienawiści, a nienawiść do zemsty. Kto spowodował to wszystko? Barriss. Ona jest głównym winowajcą. Sith by się zemścił. My jesteśmy Jedi. Nie możemy ulegać takim sprawom. Prawda?
Ty tylko gra
Starałam się mówić tak, by głos mi się nie załamała. Grałam. Przed Chazerem, przed klonami. Udało mi się. Czułam, że Chazer nie jest zadowolony z mojej przemowy, ale ulżyła mu. On też był wściekły na Ahsokę. Smutek zmienił się w złość. Można było się tego spodziewać. Starałam się pozbyć wściekłości, która aż we mnie kipiała, wywołując u mnie mnóstwo sprzecznych emocji. Nie mogłam się im poddać, ale trudno było je ignorować.
- Chazer mi też jest ciężko, ale... Teraz powiem coś bardzo egoistycznego, więc wybacz. Nie po to szkoliłam się trzynaście lat na Jedi, by zaprzepaściło to odejście Ahsoki. Nie zawsze zgadzam się z Kodeksem i z Radą, ale uważam się za Jedi kroczącą ścieżką Jasnej Strony i nie chcę, by wściekłość i rozpacz skierował mnie ku Ciemnej Stronie. Mam nadzieję...
- Rozumiem. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że Kodeks nie powstał bez powodu. Mistrz Yoda miał rację, mówiąc, że powinniśmy wyzbyć się niektórych emocji. Nie potrafię pozbyć się miłości, ale moje przywiązanie do Ahsoki musi odejść w niepamięć.
Nie wiem, co właściwie stało się, kiedy Chazer wypowiedział te słowa, ale miałam ochotę pobiec za Ahsoką i ją własnoręcznie zamordować. Nawet bez miecza. Po prostu nagle poczułam ogromną nienawiść. Jeśli Chazer kocha Ahsokę, to...
- Kochasz ją?- zapytałam, starając się być jak najbardziej opanowana.
- Kogo?
- Mistrza Windu, wiesz... No Ahsokę, a o kim jest ta cała rozmowa?
- Kocham ja, jak siostrę, ale nie jak kobietę. Ciebie kocham.
- C-co?- wykrztusiłam.
Czy on właśnie wyznał mi miłość? Tak, człowieku, błagam, zrób to jeszcze raz, bo normalnie nie wierzę!
- No... Tego...- zarumienił się.- Kocham cię. Jak siostrę.- dodał po chwili ciszy.
- A ja ciebie jak brata.- walnęłam
Dlaczego właśnie dopadło mnie wrażenie, że niszczę chwilę, która może stać się najpiękniejsza w moim życiu? Mogłabym wyznać mu co czuję... Ale jeżeli on traktuje mnie jak siostrę, moje wyznanie mogłoby zniszczyć cała naszą wieloletnią przyjaźń! Nie mogę tego zrobić. On na pewno nie czuje tego, co ja. To jest pewne. W końcu to Chazer...
- Ładna dziś pogoda...- mruknął.
Takie rozwiązanie sytuacji sprawiło, że ryknęłam śmiechem i po prostu go przytuliłam, by po prostu przez chwilę poczuć się tak, jak kiedyś. Bezpiecznie.
_______________________________________________________________________
Taa, wiem, że końcówka słaba, ale musiałam w końcu dodać jakiś wątek romantyczny. W końcu bez tego byłoby nudno. (Wiem, że jest nudno, ale z tym stało się nudne trochę mniej xD)
Przepraszam za przerwę. Stwierdziłam, że rozdziały będą pojawiały się, co DWA TYGODNIE. Druga klasa jest trochę trudniejsza od pierwszej i nie mam zbyt dużo czasu :/ Fizyka i chemia odbierają mi wenę ;____;
Niech Moc Będzie z Wami!!

niedziela, 4 października 2015

To tylko życie - 1



22 BBY

   - Mamo! Mamusiu! Mamusiu obudź się! Czemu nie oddychasz, mamusiu? Czemu nic nie mówisz?! Proszę, błagam! Nie chcę cię stracić! MAMUSIU!
Mała dziewczynka wtuliła się w jeszcze ciepłe ciało matki. Podświadomie rozumiała, że kobieta już nie wstanie, nie powie swojej córeczce, że ją kocha. Nie zrobi już nic. Na zawsze pozostanie nieruchoma, aż w końcu jej ciało zmieni się w kości, a kości w proch. Jednak dziewczynka tego nie chciała. Zasłoniła ciało mamy własnym ciałem widząc, że żołnierz w białej zbroi podchodzi do nich. Przed chwilą z broni, którą trzymał poleciał niebieski promień, który trafił mamę dziewczynki w pierś. Dziewczynka wiedziała, że ten człowiek walczy z robotami. Robotami, które ich chroniły. Na planecie roboty były chyba od zawsze, ale potem przyleciały biało-czerwone krążowniki, z których wyszli biali żołnierze z postaciami w brązowych szatach na czele. Dziewczynka nie rozumiała, po co ci źli ludzie przylecieli. Wprowadzili do jej życia chaos. Najpierw jej starszy braciszek został trafiony przypadkowym, niebieskim promieniem i upadł na ziemię tak, jak teraz mamusia. Roboty próbowały ich bronić, ale się nie udało. Teraz nie było robotów. Byli tylko biali żołnierze. Biała śmierć. Tak mówiła na nich mama, tak mówili sąsiedzi. Nikt ich nie chciał, ale obi i tak przyszli. Mówili niewiele. To Brązowe Płaszcze się odzywali. Mamusia mówiła na nich Jedi. Dziewczynka nie wiedziała, co to znaczy, dlatego używała prostszego języka. Brązowe Płaszcze za to mówili bardzo skomplikowanie. Dziewczynka ich nie rozumiała. Mieli dziwny akcent. Niektóre ich słowa wydawały się być znajome, ale dziwnie brzmiały. Dziewczynka się ich bała. Prawie tak samo jak bała się białej śmierci. Kiedyś bała się też robotów, ale one były dobre. Broniły jej przyjaciół i rodzinę. Roboty były Separatystów. Dziewczynka nie wiedziała kim są ci Separatyści i co to słowo właściwie oznacza, ale wiedziała, że oni są dobrzy. Kiedy na planecie były tylko ich droidy, było jedzenie i woda, a nawet słodycze! Kiedy przyszli biali żołnierze, wszystko zniknęło. Nie było nawet prądu. To było straszne. Brązowe Płaszcze mówili, że to wszystko wina Separatystów, ale przecież kiedy byli Separatyści, wszystko było dobrze. 
Dziewczynka nie potrafiła tego zrozumieć. Nie znała świata, nie wiedziała, co to prawdziwy dobrobyt. Wierzyła, że żyła w raju, dopóki nie przyszła Republika. Ten biały żołnierz przed nią też był z tej Republiki. Dziewczynka nie była pewna czym jest Republika, ale się jej bała. Bała się wszystkiego. Broni ściskanej przez żołnierza również się lękała. - Nic ci nie jest? Jego głos był dziwnie zniekształcony. Jego hełm sprawiam, że dziewczynka bała się jeszcze bardziej. Nie wiedziała z kim ma do czynienia. Za hełmem był jakiś Ktoś. Osobnik o nieznanej twarzy, który skrzywdził dziewczynkę bardziej niż ktokolwiek inny. Mała zadrżała i mocniej wtuliła się w ciało mamy, próbując powstrzymać łzy cisnące się jej do oczu. 
- Mamusiu...- szepnęła mimowolnie.
Żołnierz rozejrzał się i uklęknął, zdejmując hełm. Był człowiekiem. Chyba... Wyglądał jak człowiek, ale... Coś było z nim nie tak. Dziewczynka potrafiła to poczuć. Zawsze widziała więcej niż inni ludzie. Mama mówiła, że jest wyjątkowa, ale nie może nikomu powiedzieć o swoim darze. Miała tę umiejętność po tacie. Ale taty już nie było. Nikogo nie było. Została tylko ona. Ona i żołnierz z karabinem. Słyszysz mnie.
Spojrzała się na niego tak, by poczuł jej ból i cierpienie. 
- Przepraszam, nie chciałem nic zrobić twojej matce...
Nie chciałem... Nie chciałem... Chciałeś. Nie nacisnąłeś spustu przez przypadek. Takie tłumaczenie... W sercu dziewczynki wezbrał gniew, który zaczął rozsadzać ją od środka. Nie miała mamy, nie miała domu, nie miała rodziny. Wszystko przez Republikę...
- To niedługo się skończy i uwolnimy was spod tyranii Separatystów. Nie bój się. Pomogę ci. Jedi już wysłali prośbę o posiłki. Już niedługo twoja planeta będzie wolna. Żołnierz chciał dobrze, jednak wywoływał efekt zupełnie inny od tego, który chciał osiągnąć. On myślał, że ludziom na planecie było źle! Zachowywał się tak, jakby on i jemu podobni byli wybawicielami. Zabił mamę. Dziewczynka nie chciała tego. Nie mogła na to pozwolić. Gniew, który w niej wezbrał chciał się wyzwolić. 
- Jak się nazywasz? Źle się czujesz?
Nie... Niewybaczalne... To nie mogła być prawda... Jak on mógł...
- Coś się stało?
Czuła energię, która zaczęła krążyć wokół niej. Widziała świetliste nici, które łączyły ją, martwe ciało mamy i żołnierza. Były dziwne. To była jej Moc. 
Żołnierz wyciągnął rękę w jej stronę. Wszystko wydawało się dziać w zwolnionym tempie. Dziewczynka wyciągnęła przed siebie ręce w akcie obrony. Żołnierz odleciał kilka metrów w tył, jakby został po+pchnięty jakąś niewidzialną siłą. Uderzył w ścianę budynku i osunął się na ziemię, wygięty pod dziwnym kątem. 
- Oko za oko, ząb za ząb...- powiedziała pustym głosem.
Jej oczy były całkiem suche, mimo potwornego cierpienia. Jej psychika próbowała poradzić sobie ze wszystkim co się stało. Jednak jej umysł nie mógł przedrzeć się przez ból, który spowił wszystkie zmysły dziewczynki. Wpatrywała się ona w ciało martwej matki. Nie mogła ruszyć żadną kończyną. Chciała ją pochować, ale nigdzie nie było ziemi, w której mogłaby zakopać kobietę. Nie znała innych sposobów pochówku. Jedyny pogrzeb, w którym uczestniczyła, był pogrzebem braciszka, kilka tygodni wcześniej.  
- To ktoś bliski?- serce załomotało jej w piersi, kiedy tuż za sobą usłyszała chłopięcy głos.
Odwróciła się szybko i zasłoniła się drobnymi rączkami. Opuściła je jednak, kiedy zobaczyła, że jej towarzysz to zwykły chłopiec, prawdopodobnie w jej wieku. Nie opadło jednak jej przerażenie. Chłopiec wyglądał strasznie dziwnie. Zupełnie inaczej niż ludzie na planecie. Dziewczynka też, dzięki ojcu nie była typowym dzieckiem. Nikt nie był typowy, posiadając szkarłatne włosy i czerwone oczy bez źrenic. Jedynym, co upodabniało ją do ludzi zamieszkujących planetę były rytualne malunki pod oczyma, przypominające zwierzęce pazury. Chłopiec również je posiadał, chociaż w pierwszej chwili dziewczynka ich nie zauważyła. Uwagę przyciągały jego niesamowite oczy. Prawe było czarne, a lewe białe. W czarnym źrenica była ledwie widoczna, a w drugim przybrała ona biały kolor. Jego włosy również były inne. Prawie całe białe, od połowy uszu stawały się czarne. Chłopiec wiązał je w cienką kitkę. 
- Pomogę ci ją pochować. Kim dla ciebie była?
Dziewczynka uśmiechnęła się smutno.
- To moja mama...- w jej oczach w końcu pojawiły się łzy.
- Nie płacz. Ona nie byłaby szczęśliwa, gdyby widziała twoje łzy.
Wyjął z kieszeni kwadratowe pudełko. 
- Zapałki? Chcesz spalić... Nie! Tak się nie robi! Tak nie wolno!- krzyknęła.
Chłopiec spojrzał się na nią zdziwiony i odepchnął jej rękę. 
- Głupia, a jak inaczej mamy ją pochować? Możemy zostawić ją oczywiście na ulicy na pożarcie przez szczury. W naszej kulturze dozwolone jest spalanie. Czytałem o tym. 
Zbliżył zieloną końcówkę zapałki do boku pudełka i szybko przeciągnął. Pojawił się gorący płomień, który rozświetlił pozbawioną lamp i światła słonecznego uliczkę. Chłopiec rzucił zapałkę na ciało kobiety. Potem dwie kolejne. Ogień zaczął przeżerać zniszczone ubranie i palić skórę. Swąd palonego ciała byłby trudny do zniesienia, gdyby nie roztaczał się tak często po mieście. Wcześniej dziewczynka nie wiedziała, co to za smród, ale zdążyła się do niego przyzwyczaić. Teraz rozumiała, jak znikały ciała wszystkich ludzi, którzy z głodu umierali na ulicy.
- Nie płacz. Potem będzie lepiej.- powiedział cicho chłopiec, kładąc jej rękę na ramieniu.
Dziewczynka wtuliła się w niego ufnie, chociaż wcale go nie znała. Chłopiec odwzajemnił uśmiech i trwali tak, póki ciało nie zmieniło się w trudną do zidentyfikowania kupę mięsa, kości i tkaniny. Chłopiec dorzucił jeszcze trzy zapalone zapałki, by ogień całkowicie strawił ciało i pozostawił tylko nadpalone kości. 
- Chodźmy stąd.- powiedziała dziewczynka.
Bez słowa odwrócili się i szybko zagłębili się w jednej z bocznych uliczek. Dziewczynka starała się nie płakać. To bolało. Okropnie ja bolało, ale nie wiedziała, że nie może się załamać. Nie było na to czasu. Trwała wojna, nie było czasu na rozpacz. Zbyt wiele jej było wokoło.
- Nazywam się Heike.- powiedział chłopiec.
- Tahria.

~*~

19 BBY

   Wojna wciąż trwała. Planeta od trzech lat nie zaznała spokoju. Konfederacja Niezależnych Systemów, szerzej znana jako Separatyści od dwudziestu lat kontrolowała planetę. Trzy lata temu przyleciała Republika i pod pretekstem wyzwolenia planety rozpoczęła krwawą wojnę. Trzynastoletnia Tahria straciła wtedy całą swoją rodzinę, która i tak zbyt liczna nigdy nie była. Czternastoletni Heike również wiele stracił, jednak najważniejszym, co odebrała mu wojna, było jego postrzeganie świata. I Tahria i Heike zmienili się przez trzy lata od swojego poznania. Dołączyli do ruchu oporu.
- Słyszałam, że Kanclerz* wysłał do Hrabiego Dooku prośbę o posiłki!- do ich niewielkiego pokoju w kwaterze wpadła czternastoletnia Janna.- Może w końcu uda nam się odeprzeć Republikę!
Johanna, zwykle nazywana po prostu Janną, jak zwykle powalała wszystkich swoim optymizmem i pozytywnością. Była sanitariuszką, więc jej podejście było wspaniałe. Tahria prawdopodobnie by się z nią zaprzyjaźniła, gdyby miały trochę więcej czasu. Niestety, czas który spędzały razem był okropnie ograniczony. Ciągle trwały jakieś walki, na których musiała być albo Janna albo Tahria. Republika miała ogromną armię, która składała się z dziesięciu tysięcy klonów. Ruch oporu Jarri miał jedynie roboty, które wystarczył o jedynie uszkodzić, by je pokonać i trzy tysiące ludzi, którzy odważyli się stawić opór Wielkiej Armii Republiki. 
- To wspaniale. Mam nadzieję, że przyślą roboty typu B3 i droideki. Inaczej nie obronią tych cennych złóż, na których tak bardzo zależy obu stronom... Cholera, czemu ta pieprzona armia Republiki nie mogła sobie w końcu odpuścić! Trzy lata walczyli bez przerwy i żadna strona nie zamierzała się poddać! A mieli już tyle ofiar...
- Heike, odpłynąłeś.- zauważyła Tahria.
Siedziała na krześle, niebezpiecznie odchylając się na jego tylnych nogach. Heike miał wrażenie, że Tahria zaraz za bardzo się przechyli i wyląduje twardo na ziemi. Zawsze tak robiła, ale jeszcze nigdy do tego nie doszło. Heike mimo całej swojej sympatii do jej osoby, zawsze miał nadzieję, że Tahria w końcu się wywali. No bo kto by nie chciał zobaczyć tak komicznego widoku? Każdy miał w duszy małego demona, którego radował widok ludzi spadających ze schodów, potykających się, czy zlatujących z krzeseł. To nie było zabawne, ale trudno było się przy tym nie śmiać.
- Co się tak gapisz Heike? Wiem, że chcesz żebym się wywaliła, ale ja balansowanie na krześle mam opanowane do perfekcji.
Na dowód tego, uniosła lekko do góry nogi, rozstawiła szeroko ręce i bez większego trudu siedziała na krześle postawionym tylko na tylnych nogach. Nie musiała nawet poruszać specjalnie ciałem, żeby zachować równowagę. Kiwała jedynie delikatnie nogami, kiedy czuła, że traci kontrolę nad siłą grawitacji.
- Jesteś pewna, że nie używasz do tego tej całej Mocy, czy jak jej tam?- spytała Janna.
Tahria zmarszczyła brwi.
- Myślę, że nie dałabym rady ot tak używać Mocy. Nigdy nie byłam szkolona w jej użytkowaniu. Umiem tylko to, czego sama się nauczyłam.
- Byłoby super, gdybyś miała taką Moc jak Jedi! Wtedy na pewno byśmy wygrali! Na pewno nie potrafisz się tego nauczyć?- zapytała z nadzieją.
- Nie ma szans. Nie umiem. Jedi szkolą się do tego przez całe życie. A do tego, ta Moc wcale nie sprawia, że Republika odnosi zwycięstwa! To wszystko przez ich armię klonów. Nieczułych i bezwzględnie posłusznych rozkazom.- w głosie dziewczyny zabrzmiała czysta, niezmącona żadnymi innymi uczuciami nienawiść.
Heike pamiętał doskonale, czemu dziewczyna tak nienawidzi klonów. W końcu jeden z nich zabił jej matkę. Tahria zabiła klona, a Heike zaciekawiony jej siłą podszedł do niej i zaczął z nią rozmowę. To było na samym początku wojny. Teraz po trzech latach wyniszczających planetę, krwawych starć, żadna strona nadal nie odpuszczała, powodując u ludności cywilnej strach i panikę. Bomby bardzo często spadały na ulice, powodując ogromne zniszczenia i odbierając życia mieszkańcom miasta. W tym koszmarze ich trójka się wychowała. Tahria żyła rządzą zemsty i nienawiścią do Republiki za zniszczenie jej rodziny. Janna chciała pomagać swoim rodakom i żyć z nimi w zgodzie. Tahria mówiła, że Johanna jest aniołem, który zstąpił na pole bitwy diabłów. Janna zawsze się z tego śmiała. Uważała się za zwykłą dziewczynę. Dziewczynę, która swoją dobroci chętnie obdarzyłaby wszystkich.. Heike nie miał powodu do walki. Nie obchodziło go, kto będzie rządził planetą. Czy Republika, czy Separatyści. Nic go właściwie nie obchodziło. Nic nie pamiętał. Jego życie zaczęło się, kiedy poznał Tahrię. Wcześniej... wcześniej był jedynie oślepiający błysk i ból. Wybuch, który pozbawił go najcenniejszych dla człowieka rzeczy - uczuć i pamięci. Kiedy widział martwą kobietę w ciąży, nie potrafił wykrzesać sobie choćby najmniejszego współczucia. Nie wiedział, co znaczy być szczęśliwym, wściekłym, czy smutnym. Nie znał nienawiści. Był jedynie pustą skorupą człowieka, która jakimś sposobem żyła. Nawet nie potrafił lubić dziewczyn, które uważały go za przyjaciela. One po prostu mu pasowały. Przy nich czuł się swobodnie, ale nie mógł ich lubić. To było nieco irytujące, podobnie jak to, że przecież nie czuł irytacji.
- Hej, Heike, słuchasz ty nas w ogóle?
Chłopak ocknął się z zamyślenia i spojrzał się na przyjaciółki, nie rozumiejąc do końca, co się wokół niego dzieje.
Nagle bardzo blisko ich kryjówki rozległ się huk. Budynek zadrżał, a tynk posypał się z sufitu. Janna pisnęła, chwyciła apteczkę i wybiegła z pokoju, by pomóc możliwym rannym. Heike chwycił broń swoją i Tahri, rzucił jej i wybiegli z pomieszczenia. W głównej sali panowało zamieszanie. Z głośników wylewał się męski, stanowczy głos. Heike jednak nic nie dosłyszał, ponieważ wszędzie panował niesamowity gwar. Do niego dołączył alarm nakazujący ewakuację.
- Co się dzieje?- zapytał mężczyznę, który przechodził obok.
Na mundurze miał oznaczenia oznajmiające, że jest komandorem.
- Armia atakuje stolicę od południa i zachodu. Do tego centrum stolicy jest bombardowane. Armia została rozdzielona Jesteś chorążym, tak?
- Tak. Z grupy dywersji. Wiemy co mamy robić. Dzięki za informacje, komandorze. Tahria, chodź!
Pobiegli w stronę wyjścia, gdzie zebrała się grupa młodzieży w podobnym wieku do nich. Najmłodszy chłopak miał może trzynaście lat, a najstarsza dziewczyna siedemnaście. Była dowódcą grupy. 
- Dobra, mamy rozkazy. W zachodniej części miasta, w dzielnicy biznesowej, Republika ma centrum dowodzenia na czas walk w tamtej części. Prawdopodobnie przebywa tam kilku dowódców. Mamy materiały wybuchowe. Kai i Roovi wślizną się tam, podłożą ładunki i wrócą. Będziecie mieli trzy minuty.- zwróciła się do wyznaczonych.- Musicie zdążyć uciec. Ładunki eksplodują i zginiecie. Zgadzacie się?
Oczywiście, że się zgodzili. Dowódcy się słucha.
- Dobra, idziemy.
- Tak jest, poruczniku!



* Nie chodzi mi tutaj o Palpatine'a oczywiście, tylko o przywódcę planety. Na niektórych jest prezydent, na innych król, na jeszcze innych senator, a tutaj mamy kanclerza.
________________________________________________________
Mówiłam może coś o braku weny twórczej? Nie? To teraz mówię xD. Coś tam dzisiaj naskrobałam, nie jest to zbyt wiele, ale przynajmniej coś jest. 
Prawdopodobnie zauważyliście, że to One-Shot, który będzie miał kilka części xD Można powiedzieć, że to Multi-Shot, czyli odskocznia od głównego opowiadania. 
Mam nadzieję, że się wam podobało. ^^ 
Przepraszam was, że w zeszłym tygodniu nie było notki, ale po prostu druga gimnazjum wyciska z człowieka siły... :/


NMBZW!

wtorek, 22 września 2015

Rozdział 57



Nichal

Dziewczyny stały na przeciwko siebie z zaciętymi minami. Deturi miała w oczach nienawiść i opanowanie. Selomi strach i niedowierzanie. 
- Jak... Czemu?
- Nie zrozumiałabyś. Moje powody były głębokie. Nawet nie chodziło o pokusę Ciemnej Strony, tylko zatracanie się Jedi w sprawy rządu i inne wasze zachowania, których nie pochwalałam. Granica między dobrem, a złem się zatarła. Wojna zmieniła pojmowanie ludzkiego życia. Wszyscy są marionetkami, którymi poruszają główni dowodzący konfliktów. A może porusza nimi tylko jeden marionetkarz? Cała ta gra jest z góry przewidziana, wojna chyli się ku końcowi, a szala zwycięstwa przechyla się na jedną ze stron. Dobrze wiesz, którą. A może nie wiesz. W końcu to wszystko okryte jest mgłą tajemnicy, której nie może przejrzeć nawet sam Wielki Mistrz Yoda.
- O czym ty mówisz?!
Selomi była coraz bardziej zdenerwowana. Nic nie dało powtarzanie sobie pierwszej linijki kodeksu, którym kierowała się przez tyle lat. Deturi była jej przyjaciółką. Jeszcze niedawno razem chodziły na treningi, jadły przy jednym stole i walczyły ramię w ramię za Republikę, a ona mówi, że to nic nie znaczyło, że już od lat była po stronie Sithów? Selomi nie mogła w to uwierzyć. Deturi była jej jedyną przyjaciółką. Selomi nie miała nikogo innego... Straciła już wszystkich. Nie chciała tracić też Deturi!
- Mówię o tym, że ta wojna nie jest oczywista. Korupcja niszczy Republikę od środka. Separatyści są słabi i ciągle się kłócą. Podobnie jak senatorzy. Myślisz, że to wszystko jest takie proste? Może istnieją inne możliwości niż przegrana Separatystów i wygrana Republiki lub odwrotnie? A może... wygrana Republiki i Sithów, a przegrana Separatystów i Jedi? To ciekawa wizja, prawda? Zabawne jest to, że właśnie ona jest najbardziej prawdopodobna.
- Nie... Kłamiesz!- krzyknęła Cereanka.
Skoczyła na Sithankę. Jej przed chwilą przyczepiony do pasa miecz, spoczywał zapalony w jej ręce. Deturi bez trudu odepchnęła przeciwniczkę. Ułamek sekundy ich ostrza znów się zwarły. Niebieskie i czerwone. Nichal dobrze wiedziała, że ta walka będzie łatwym zwycięstwem. Selomi była wściekła, a Deturi mogła bezkarnie czerpać z jej gniewu garściami. Sithanka kopnęła Jedi w brzuch. Cereanka odleciała na kilka metrów w tył, a Deturi skoczyła za nią, żeby zadać szybko ostateczny cios. O dziwo, Selomi zdołała powstrzymać ostrze, przed zagłębieniem się w jej ciało. Odepchnęła Deturi i natarła, starając się zepchnąć przeciwniczkę w róg. Deturi zaśmiała się, przeskoczyła nad przeciwniczką i cięła w plecy. Rozległ się trzask świetlnych ostrzy, które o siebie uderzyły. Następny cios skierowany w ramię i kolejny w odsłoniętą nogę. Oba odbite. Cała walka toczyła się w niesamowitym tempie. Ich ruchy zlewały się w czerwono-niebieską, rozmazaną burzę. Dziewczyny wykonywały obroty, nie spuszczając przeciwniczki z oczu choćby na ułamek sekundy. Tańczyły. Ich walka była sztuką. Morderczym tańcem, którego finałem była śmierć. Ich ostrza ścierały się na sekundę, by się od siebie oderwać i znowu złączyć. Dziewczyny co chwila odskakiwały od siebie, by po chwili znów zetrzeć ze sobą miecze. Deturi odbiła dość niedbały cios Selomi i sama zaatakowała, zmuszając przeciwniczkę do odskoczenia. Nie czekając, aż Jedi wyląduje, Deturi pchnęła ją Mocą na ścianę, doskakując do niej i kierując miecz w stronę jej piersi. Selomi jednak odchyliła się na tyle, by miecz ledwie drasnął jej ramię. Swąd palonego ciała wypełnił nozdrza nastolatek. Cereanka odepchnęła przeciwniczkę Mocą i szybko podniosła się na nogi, przywołując swój miecz świetlny do ręki. Dziewczyny stały naprzeciwko siebie, oddychając ciężko. Były na tym samym poziomie. Deturi zaczerpnęła siły z Mocy. Czuła ją. Czuła, jak przepływa przez jej ciało, otwierając jej oczy na nowe możliwości. Nie miała czasu na stanie i czekanie aż Selomi w końcu kontynuuje walkę. Teraz Nichal miała szansę, którą musiała wykorzystać.
Rzuciła się w stronę przeciwniczki, pokonując dzielącą je odległość w zaskakująco szybkim czasie. Czerwone ostrze miecza syczało, jakby przewidywało, że zaraz zatopi się w ciele ofiary. Posypały się iskry. Miecze się ze sobą zderzyły. Deturi wykonała kilka szybkich cięć. W Mocy było tyle negatywnych czuć. Selomi się bała, nieświadomie wzmacniając potęgę Deturi. Sithanka kopnęła przeciwniczkę, posyłając ją na ścianę. Wykonała zgrabny obrót i cięła mieczem gdzieś w okolice klatki piersiowej Cereanki. Poczuła delikatny opór, który po chwili ustał. Ciało padło na podłogę, a chwile później znalazła się obok niego głowa Selomi.
Deturi zgasiła miecz, przypięła go do pasa i wybrała połączenie z Halle Burtoni. Uśmiechnęła się delikatnie, widząc dziwny spokój na twarzy Selomi. Była Jedi, więc teraz pewnie zjednoczyła się z Mocą. Tak głosił kodeks. Nie ma śmierci, jest Moc. Może.
- Tak? Załatwiłaś sprawę z tą Jedi?- dobiegł ją głos Kaminoanki.
- Taa. Jej ciało leży w korytarzu jakieś pięć metrów od głównego wejścia. Lepiej szybko się nią zajmij. Sama skieruję się do głównego komputera.
- D-dobrze...- Burtoni drżał głos.- Zabiłaś ją?
- Nie, pogłaskałam po główce. Oczywiście, że jest martwa! Bez odbioru.
Rozłączyła się i uklękła przy ciele Selomi. W jej kieszeni znalazła datapad. Przerzuciła z niego mapę Tipoca City na swój i odeszła szybko, podnosząc przy okazji z ziemi swój czarny płaszcz Sitha. Zarzuciła kaptur na głowę i szybkim krokiem powędrowała do celu, nawet nie odwracając się, by spojrzeć na martwe ciało dawnej przyjaciółki. Teraz jesteś zabójcą, Nichal. Ludzie nie znaczą dla ciebie nic. Nawet Avis..., powiedziała do siebie w myślach.
To była przeszłość. Minęło w końcu tyle lat. Już się przyzwyczaiła. A Avis już dawno nie żyła. Na pewno...

Głowna sala informatyczna była ogromnym pomieszczeniem. Kręcili się po niej Kaminoanie, ciągle wprowadzając kolejne dane do komputerów. Nikt się nie zdziwił jej przybyciem. Niektóry nawet kiwnęli jej niedbale głową. Deturi zignorowała ich. Byli po jej stronie, nie musiała więc zwracać na nich uwagi. Jej jedynym celem był główny komputer - ogromne urządzenie, stojące pośrodku sali. Setki monitorów błyskały niezliczoną ilością liter, które przewijały się przez ekran z niesamowitą szybkością. Deturi podeszła do głównej klawiatury i szybko wpisała potrzebne algorytmy. To było takie proste. Programowanie było jej żywiołem. Teraz wystarczyło tylko wcisnąć enter, żeby zmiany zostały zapisane w głowach klonów. I po raz kolejny wpisać kilka algorytmów, wcisnąć enter i sprawdzać, jak jeden z klonów próbuje zabić Jedi, po czym zostaje zabity przez swoich braci. Tak. Zrobią to. W końcu Deturi usunęła z nich wszelkie uczucia. Sprawiła, że zostali maszynami do zabijania. W końcu, ich uczucia mogły przeszkodzić w Rozkazie 66. Enter. Na ekranie, na przeciwko niej pojawił się obraz z widoku pierwszej osoby. Nieznana jej Jedi szła przed niewielkim oddziałem klonów. Ten, którego oczy służyły za źródło obrazu podniósł broń i wystrzelił. Jedi uchyliła się przed strzałem. Inne klony tez wyjęły broń. Rozległo się kilka odgłosów wystrzału. Obraz się nagle rozmazał i znikł. Idealnie. To był losowy klon z armii, która obecnie przebywała na jednej z planet ogarniętych wojną. Plan był gotowy do wcielenia w życie. Już niedługo Rozkaz 66 zostanie aktywowany, a wtedy... Wtedy nastąpi koniec wojny. Rozpocznie się era Imperium. W końcu Sithowie odniosą zwycięstwo.
Na jej twarz wpłynął pełen zadowolenia uśmiech. Teraz musiała tylko poinformować o ich małym sukcesie Dartha Sidiousa. A potem... potem zakończy się ta era. Sithowie będą rządzić całą galaktyką, a Jedi znikną z tego świata! W końcu!
_______________________________________________________________________
Opóźnienie aż dwudniowe, przepraszam was za to bardzo. Byłam chora i przez weekend wręcz cierpiałam katusze przez brak weny. Chciałam coś napisać, pomysł szwendał się po mojej głowie, ale był nieuchwytny. To było okropne :/
Dodaję obiecaną walkę nieco później niż planowałam. Rozdiał krótki, ale dzisiaj zaczęłam go dopiero pisać już dzisiaj skończyłam, więc jestem z siebie całkiem dumna.
Dedyk dla:
Kiwi
Ashary
Margaretch
Sonii 
Kochane jesteście <3 Dziękuję za wasze komentarze, naprawdę podnoszą one na duchu i dodają mi weny!

NMBZW



niedziela, 13 września 2015

Rozdział 56



Uwaga
To jest ckliwe, słodkie i tęczowe. Jeśli ktoś czuje się nie na siłach, niech ominie drugą połowę pierwszego wątku. 

Chazer


Wyrwał się w końcu ze Świątyni. Miał już wszystkiego dość. Ciągłe misje, wojny, intrygi. Nie miał czasu dla siebie. Nie mógł nawet pójść na spacer w inne miejsce niż Arboretum, czy Komnata Tysiąca Fontann, które znał już na pamięć! Mistrz Kenobi udał się na misję razem ze swoim starym padawanem, Skywalkerem. Kanclerz został porwany, Chazera nikt nie wezwał, więc szybko czmychnął ze Świątyni, wyskakując przez okno w swoim pokoju. Przebrał się w normalne, młodzieżowe ciuchy (jedyna rzecz, na którą poszły pieniądze od rodziców, które dostawał co roku na gwiazdkę) i wtopił się w tłum normalnych ludzi. Bez tradycyjnego stroju Jedi, poczuł się na kilka chwil normalnym człowiekiem, który bezpiecznie żyje sobie na Coruscant i jedynymi jego stycznościami z wojną są codzienne relacje w Holonecie z informacjami o przebiegu walk i propagandowymi informacjami o zwycięstwach Republiki. Zwykli ludzie mieli dobrze. On miał pecha. Jego pech nie polegał na ciągłych wyjazdach na bitwy i codziennym narażaniu życia, tylko na pechu do przyjaźni. Jego najlepszy przyjaciel wyleciał z Coruscant i miał wrócić najwcześniej za pół roku. A jego przyjaciółka... Dziewczyna, którą przez czternaście lat traktował jak siostrę, uciekła! Zrezygnowała z bycia Jedi! Opuściła ich, nawet się nie żegnając! Był na nią wściekły. Jak mogła! Zachowała się jak zimna suka, która ma gdzieś uczucia innych. Może nie chciała się żegnać, może tak zawiodła się na Zakonie, że nawet przyjaciół nie chciała widzieć. Rozumiał to, ale złość na Ahsokę nie odchodziła. Togrutanka zraniła jego uczucia, a tego nie potrafił jej wybaczyć. Kochał ją jak siostrę, a ona zostawiła go i resztę ich "rodziny". Chazer czuł się okropnie. Spowiło go tyle negatywnych emocji, że chyba aura wściekłości emanowała od niego na kilka metrów. Miał ochotę coś kopnąć, wyżyć się na czymś! Zapragnął znaleźć się na polu bitwy i roznieść w pył tyle robotów, ile mu się pod ostrze miecza nawinie! - Nie.-szepnął do siebie.- Nie ma emocji, jest spokój. Nie powinien się unosić. Miał żal do Ahsoki, to było oczywiste, ale gniew i nienawiść karmiły ciemną stronę. Chazer przez czternaście lat uczył się, by odrzucić negatywną energię. Jeden incydent nie mógł zawalić filozofii, którą się kierował. Musiał być opanowany, jak na Jedi przystało. To było trudne, ponieważ cierpienie psychiczne nigdy nie odchodziło zbyt szybko. 
- Chazer?- z zadumy wyrwał go dziewczęcy głos. 
Centralnie przed nim stała ludzka nastolatka. Chazer był pewny, że gdzieś ją kiedyś widział, ale raczej nie byli ze sobą zbyt blisko. Inaczej zapamiętałby ją. Dziewczyna była dość niepozorna. Miała jasne, blond włosy i oczy w kolorze mlecznej czekolady. Wyglądała trochę podobnie do dawno martwej siostry Chazera, Kayli. 
- Przepraszam, czy my się znamy?
Dziewczyna zrobiła oburzoną minę i chwyciła się pod biodra, przybierając groźną pozę. 
- Czy my się znamy? Żartujesz, Chazer? Nie poznajesz mnie?- z każdym zdaniem, jej głos stawał się coraz bardziej oburzony. 
Chazer miał wrażenie, że usłyszał też nutkę rozpaczy w jej głosie, ale szybko odrzucił od siebie tę myśl. To była przecież jakaś nieznajoma nastolatka. 
- Nie mam pojęcia kim jesteś. 
Zagryzła wargi. W jej oczach zalśniły łzy. 
- Jesteś najgorszym bratem w całej galaktyce!- wrzasnęła wściekle i kopnęła go w piszczel. Teraz Chazer zrozumiał, dlaczego miał wrażenie, że skądś zna dziewczynę. Poczuł się strasznie głupio. Jak mógł nie poznać Vyrny? Kiedyś byli ze sobą blisko, a teraz nawet jej nie poznał... Stang! 
- Ja... Przeprasza Vyrny, wyglądasz zupełnie inaczej niż dwa lata temu.- spróbował się wytłumaczyć. 
- Twarz nadal mam taką samą! Pewnie gdybyś zobaczył mamę, nie wiedziałbyś, że jesteście w jakikolwiek sposób spokrewnieni! Jesteś debilem, Chazer! 
- Poznałbym mamę... Ojca też. Teraz po prostu byłem rozkojarzony, dlatego cię nie poznałem. Vyrny nie dała się przekonać. Wyglądała tak, jakby zamierzała sprać Chazera mocniej, niż kiedykolwiek. Ostatnio biła się z nim, kiedy miała siedem lat, ale Chazer nadal pamiętał, jak bolesne może być wbicie długich paznokci w twarz.  
- Taa, pewnie. Od pogrzebu Kayli nie rozmawiałeś z rodzicami i ze mną! Rodzina nic dla ciebie nie znaczy! 
Mieszkańcy Coruscant przechodzący obok z ciekawością wpatrywali się w kłócących się nastolatków. Takie sceny były codziennością, ale ludzie nie mogli się powstrzymać od słuchania i krytykowania ich w myślach, a nawet na głos, jeśli szli z kimś. Specjalnie mówili głośno, by wszyscy usłyszeli ich zdanie.  
- Znaczy wiele, ale dobrze wiesz, że przywiązanie prowadzi na Ciemną Stronę...
- Mam to gdzieś! -przerwała mu.- Jedi doszczętnie wyprali ci mózg! Przywiązanie i miłość nie są złe! Kayla cię kochała i nie przeszła na Ciemną Stronę, tej waszej pieprzonej Mocy! 
- Może nie pamiętasz, ale Kayla przez swoje przywiązanie była podatna na Ciemną Stronę! To właśnie przez nią zginęła!
Chazer wcale tak nie myślał, ale ani myślał przyznać siostrze rację. 
- Kayla zginęła na misji! Nie próbuj opowiadać mi jakichś niestworzonych historii! Dobrze wiem, czemu ona umarła! Przez Jedi i przez wasze durne przekonania! Gdyby nie one, Kayla dalej by żyła i zapewne przyjęłaby propozycję rodziców, nie tak jak ty! Jak mogłeś ją odrzucić?!  
Przeskakiwała między tematami wyjątkowo zwinnie. Wyrzucała mu wszystko, co leżało jej na duszy, całą swoją wściekłość i nienawiść gromadzoną od pogrzebu starszej siostry. 
- Zakon też jest moją rodziną! Nie mogę go od tak porzucić! Poświęciłem mu całe życie! Zakon to moje życie!  
Po policzkach Vyrny ciekły łzy. Nie powstrzymywała ich. Nie wstydziła się ich. Pokazywały, jak bardzo boli ją to, że brat pozostawił rodzinę dla Zakonu. Pokazywał jej cierpienie, które rosło z każdym dniem bez rodzeństwa. Vyrna nawet nie pamiętała swojej siostry, jako dziecko. Urodziła się rok po odejściu Kayli do Zakonu. Brata pamiętała tylko ze zdjęć. Miała dwa latka, kiedy Chazer został zabrany, by zostać Jedi. Miała im to za złe. Kochała i jednocześnie nienawidziła. Zawsze chciała, żeby jej rodzina była pełna i szczęśliwa. Jednak przez Zakon Jedi, nie buło to możliwe. 
- Nie rozumiesz, że rodzice się martwią? Ja też się martwię! Trwa wojna, w każdej chwili możesz zginąć! Zdaj sobie sprawę z tego, że komandor Motess ma rodzinę, która codziennie boi się, że cię straci! Twoja rodzina cię kocha! Zrozum to!- krzyknęła przez łzy.
Uderzyła Chazera w klatkę piersiową. Sięgała mu tylko do brody, więc było to najlepsze miejsce do uderzenia. Posypały się kolejne ciosy. Była bezsilna. Miała wrażenie, że Chazer jej już nie kocha. Blondyn przyjmował uderzenia bez sprzeciwu. Przyzwyczaił się do bólu. Gdyby nie łzy siostry, byłby niewzruszony, ale teraz dopadły go wyrzuty sumienia. Kochał Vyrnę, kochał też rodziców. Bał się przywiązania, ale nie potrafił go nie odczuwać. Zamrugał szybko, kiedy poczuł wilgoć w kącikach oczu. Przyciągnął do siebie siostrę i przytulił. Vyrna zaniosła się jeszcze większym szlochem i wtuliła w brata, mocząc mu łzami koszulkę. 
- Kocham was. Bardzo was kocham, ale w Zakonie jest pewna osoba, którą darzę ogromnym uczuciem.- szepnął cicho do jej ucha.- Czasem chcę opuścić Zakon, boję się jak każdy człowiek, myślę o was codziennie. Chciałbym móc spotykać się z wami codziennie, jeść razem posiłki i z tobą rozmawiać każdego dnia, ale ta dziewczyna w Zakonie jest dla mnie bardzo ważna. Kocham ją, tak bardzo ją kocham... Nie chcę stracić jej przyjaźni i zaufania. Proszę Vyrna, kiedy wojna się skończy, będę spotykał się z tobą po kryjomu. Nie chcę żebyś cierpiała. Nie chcę żebyś jeszcze kiedykolwiek płakała. Twoje łzy też mnie bolą, siostrzyczko...
Darth Sidious
*Powszechnie znany jako Wielki Kanclerz Republiki*


Wszystko przebiegała zgodnie z jego planem. Ledwie kilka godzin temu Darth Tyranus został zabity przez Anakina Skywalkera. Jego przyszły uczeń ślepo kroczył drogą, którą mu Sidious wyznaczył. Jedi nawet nie wiedział, jak bardzo jest kontrolowany! - Mistrzu.- do gabinetu przez tajne przejście wślizgnęła się postać odziana w czarny płaszcz. Spod kaptura skrywającego w cieniu twarz, wystawały jasne kosmyki długich włosów. Płaszcz idealnie ukrywał płeć przybysza, ale Sidious wiedział, że jest to jego zaufana, tajna uczennica. Darth Nichal* skłoniła się przed Lordem Sith i poczekała, aż jej Mistrz przemówi.
 - Masz wszystko, czego potrzebujemy do rozpoczęcia naszego planu? 
Dziewczyna wyprostowała się. Jej usta wykrzywiły się w w pełnym zadowolenia uśmiechu. 
- Oczywiście, Mistrzu. Wszystko gotowe. Wystarczy jedynie wprowadzić zmiany do głównego komputera na Kamino. Halle Burtoni zgłosiła, że wszystko zostało przygotowane, a Jedi, która zajmowała się szkoleniem klonów, opuściła Tipoca na dwa dni. Możliwe, że przyślą kogoś innego, ale Burtoni zarzekała, że nic takiego się nie wydarzy. 
- Jeśli zjawi się jakiś Jedi, zabij go. Burtoni zajmie się zatuszowaniem jej śmierci. 
 Darth Sidious miał nadzieję, że żaden Jedi się nie pojawi. Nie chciał jeszcze zaczynać działać tak mocno. Rozkaz 66 miał wykończyć ich wszystkich za jednym zamachem. Pojedyncze ofiary nie były mu potrzebne. To miała być szybka masakra. Przy życiu nie mógł pozostać żaden niepotrzebny mu Jedi. Tych, których potrzebował, Nichal już dawno usunęła z archiwum. 
 - Oczywiście, Mistrzu. Od razu włączyć tryb testowy? 
- Tak. Musimy być pewni, że Rozkaz 66 zostanie wykonany. 
- Tak jest Mistrzu. Twój rozkaz zostanie wykonany. 
Ukłoniła się i wyszła z pomieszczenia tym samym ukrytym przejściem. Była idealną uczennicą. Zawsze mogła się wszędzie przedostać z pewnością, że nikt jej nie rozpozna. Do tego, doskonale znała się na programowaniu, dzięki czemu bez problemu mogła zaprogramować w umysłach kolonów nowy rozkaz, którego nie będą mogli nie wykonać. Jego włączenia spowoduje całkowite wyłączenie się u klonów własnej woli. To będzie wielkie zwycięstwo Sithów. Nie było innej możliwości. Wszystko planował wiele lat, a teraz jego plany miały się w końcu wydarzyć. To będzie koniec Jedi i ich Republiki. Nastanie czas Sithów, czas ich wielkiego Imperium! 
Nichal


Zgrabnie osadziła statek na gładkiej płycie lądowiska na Kamino. Zarzuciła czarny kaptur na głowę raczej z przyzwyczajenia, niż chęci ochrony włosów przed deszczem. Szaty były przemakalne. więc nie mogła liczyć na to, że nie zmoknie, ale przyjęła to bez większych emocji i wyszła na zewnątrz. Deszcz lał niemiłosiernie, wiatr wiał jej prosto w twarz, kierując największy deszcz w jej kierunku. Szybko przeszła przez drogę prowadzącą do drzwi i z ulgą weszła do ciepłego, białego korytarza. Czekała tam na nią już Halle Burtoni. Kaminoanka skłoniła się lekko i skierowała się w stronę korytarza. Sithanka podążyła za nią, zdejmując p drodze płaszcz i przewieszając go przez ramię.
Miasto Kaminoan było wyjątkowo piękne. Białe korytarze, które rozświetlały ścienne lampy raziły nieco w oczy, ale jednocześnie zachwycały swoiją prostotą i urodą.
- Jest pewien problem.- powiedziała cicho Burtoni.
Dziewczyna zmarszczyła brwi. Miało nie być żadnych problemów. Wszystko miało być przygotowane. Burtoni zbliżała się do niebezpiecznej granicy spokoju Nichal
- Przysłali Jedi. Jakąś cereańską padawankę.
- Cereańską?- Nichal od razu przypomniała sobie swoją starą przyjaciółkę właśnie tej rasy. Selomi była jedyną osobą, którą znosiła charakter Nichal i trwała przy niej przez cały czas.- Jeśli będzie mi przeszkadzać, zabiję ją. Zajmiesz się wszystkim, jeśli do tego dojdzie.
- Oczywiście.- nagle zapiszczał komunikator kaminoanki. Odebrała połączenie.- Tak?
- Pani Burtoni, wyczułam silną energię Ciemnej Strony. Na lądowisku pojawił się nowy statek. Podejrzewam, że mamy w mieście nieproszonego gościa.- Nichal skrzywiła się w myślach, słysząc bardzo dobrze znany jej dziewczęcy głos.
- To okropne.- stwierdziła Burtoni nieprzekonywająco.
- Mam już współrzędne pani pobytu. Proszę się nie ruszać. Zaraz do pani przyjdę. Mam panią ochraniać w razie ataku.
- Nie trzeba!
- Trzeba! Musze wykonać swoje zadanie. Proszę się nie ruszać. To może być Sith!
Padawanka rozłączyła się, a Nichal wyczuła, że jej obecność w Mocy nagle zaczęła się przybliżać. Nie wiedziała, czemu nie ukryła swojej obecności i nie poszukała ewentualnego zagrożenia w Mocy. No tak... Przecież szanowna pani Burtoni powiedziała, ze będzie informowała Nichal o wszystkich zmianach, a w szczególności o Jedi przebywających na terenie miasta!
Sithanka zaklęła w myślach. Odruchowo chwyciła swój miecz świetlny.
- Proszę tu poczekać. Ja zajmę się Jedi. Potem się rozliczymy.- zagroziła na odchodnym.
Odbiegła, nakładając na siebie szybko wilgotny płaszcz. Zarzuciła na głowę kaptur i pozwoliła pokierować się Mocy. Po chwili zatrzymała się na zakręcie i zacisnęła palce na rękojeści broni. Zgodnie z jej obliczeniami, Cereanka wyłoniła się po chwili zza zakrętu i zamarła, widząc Sithankę.
- Witaj.- powiedziała chłodnym głosem Nichal.- Nie miało cię tu być. Gdybyś mnie nie wykryło, nie musiałabym marnować czasu, zabijając cię. Niestety, teraz nie da się uniknąć ofiary.
- Kim jesteś! Co robisz na Kamino?!
Tak... Nichal dobrze znała tę padawankę. W końcu kiedyś należały do jednego klanu w Świątyni Jedi. Było, minęło. Sithanka nie przejęła się specjalnie tym, że będzie musiała zgładzić dawną koleżankę.
- Kim jestem? Znasz mnie bardzo dobrze, Selomi.
Na twarzy Cereanki pojawił się strach. Nie miała się czego bać. Jeszcze nie doszło do walki. Może już zaczęła odczuwać strach przed śmiercią? Tego też nie powinna się bać. Śmierć niebyła bolesna. Była jedynie kolejnym krokiem w życiu człowieka. Tym ostatnim. Cóż... Jedi pojmowali śmierć trochę inaczej. Nie ma śmierci, jest Moc. To było kłamstwo, które po prostu pomagało Jedi wysyłać na śmierć niezliczone ilości klonów, które odbierały kolejne życia, nie tylko żołnierzom, ale także cywilom. Tak, to był jedna z rzeczy, przez które opuściła Zakon.
- Kim ty...
Sithanka zgrabnym ruchem zrzuciła z siebie płaszcz, odsłaniając całą swoją postać.
- Ty... Deturi...


* Kochani moi czytelnicy. Zapewne nie pamiętacie, ale postać Nichal pojawiła się już w ósmym(!) rozdziale.
_____________________________________________________________________
Taa, zaczęła się jakaś tam akcja, a rodzina Chazera po raz kolejny się powiększyła. Jest chyba jedyną osobą, którego rodzina jest tak dobrze wszystkim znana. Może jeszcze Atari ma rozbudowany rodzinny wątek, ale u niej to się już skończyło. Rodzina Chazera jest dość ważna, ale na razie to nie jest ważne xD
Mam nadzieję, że rozdział wam się podobał. Skapnęłam się, że go nie dokończyłam, a muszę dzisiaj dodać, więc na szybko dokończyłam ostatni wątek. Miał on jeszcze zawierać walkę Deturi i Selomi, ale prawdopodobnie był nie zdążyła, więc dostajecie nieco okrojoną wersję rozdziału :)
Akapity mi się same robią i prawdę mówiąc, modyfikacja kodu HTML zabiera mi mnóstwo sił.